Tomasz Betka - kompozytor, pianista i producent muzycznyTomasz Betka - kompozytor, pianista i producent muzyczny
  • AKTUALNOŚCI
  • SIBIRAS
  • MUZYKA
    • Płyta | The World We Live In
    • Płyta | Impressions – EP
    • Płyta | Miniatures – Piano Solo Album
  • WIDEO
  • GALERIA
  • O MNIE
  • SKLEP
  • KONTAKT
Tomasz Betka - kompozytor, pianista i producent muzycznyTomasz Betka - kompozytor, pianista i producent muzyczny
  • AKTUALNOŚCI
  • SIBIRAS
  • MUZYKA
    • Płyta | The World We Live In
    • Płyta | Impressions – EP
    • Płyta | Miniatures – Piano Solo Album
  • WIDEO
  • GALERIA
  • O MNIE
  • SKLEP
  • KONTAKT
Syberia - Pamiętnik
Sibiras
Syberia - Pamiętnik

Moja powieść rozpoczyna się 14 czerwca 1941 roku. Leniwy, melancholijny poranek, kropi drobny deszczyk, z którego bardzo cieszą się rolnicy. Niania przyniosła mi do nakarmienia mojego małego Konstantina, którego starszy brat Kęstutis nazwał “Ziba” od wróbelek. “Mały jak wróbelek”, powiedziała mama, kiedy wróciła ze szpitala i pokazała młodszego braciszka. Przyszła w odwiedziny Sofija, która opiekowała się Kęstutisem. Bierze on Sofiję za rękę i mówi patrz, patrz “ptaszek Ziba”. I tak został najmłodszy członek rodziny nazwany bez chrztu Ziba, od wróbelka. A imię z chrztu Konstantinas – Antanas zostało tylko w papierach.

Malutki Ziba je, a moje oczy się zamykają, tak chce się spać, wczoraj za długo siedziałam przy egzaminie z historii, wracając wzięłam jeszcze pomidory i kalafiory do sadzenia, a samo ich przywiezienie to już komplikacja. Czwórka małych dzieci, ja i kierowca P. Petrute. Jechaliśmy jednym koniem, dorosłym, nuda, dzieci przeszkadzają, jednak dla nich, ile to szczęścia, ile ciekawostek, nowinek geograficznych. Do cmentarza świat im już był znany, jednak dalej ani staw pełen wodnych lilii przy olbrzymim dworskim młynie, ani mosteczek, ani dworski zamek, nie był im dotąd znany. Pierwszy raz to wszystko widzą. Pytają, jeden drugiemu pokazują, tłumaczą. Wiosną razem z ciocią Jadzią przekopałyśmy rządek, wypieliłyśmy chwasty (przygotowałyśmy ziemię pod nowy ogródek), zasadziłyśmy sadzonki i podlałyśmy.

Słońce już zachodziło, ale jeszcze pojechaliśmy złożyć życzenia sąsiadowi Antkowi, znowu jechaliśmy ze wszystkimi dziećmi, tylko już nie jednym koniem a kilkoma i w dużym wozie. I tu też dla dzieci dużo radości, najbardziej zaciekawił ich mały piesek, który tak jak i dzieci spał w łóżku. Dorośli zadumani, zastanawiają się nad jutrem, opowiadają sobie o kolejnych poczynaniach bolszewików, o strasznych katorgach w więzieniach oraz o zbliżającej się wojnie, która jest jedyną naszą nadzieją. Przychodzi i ostatni gość p. Petrute. z daleka woła:

– Czemu nie świętujecie, przyszłam was rozweselić, angielskie radio mówi, że relacje rosyjsko-niemieckie są tak napięte, że na dniach można spodziewać się wojny. A kto wygra? Oczywiste!… Zanuciła: ten pewien naszego jutra…

Do pokoju pośpiesznie i z despotycznym wyrazem twarzy wchodzą nieznani nam mężczyźni. Za nimi jak zawsze z delikatnym uśmiechem idzie też służąca Ezliuke, a w korytarzu widać zadowoloną twarz wójta Bielskiego. Ociekająca w dreszcze niespodzianka. Jak piorun z jasnego nieba pojawiła się myśl – o Boże, więzienie!… Nagle wyschło mi w buzi, zrobiło się niedobrze, cała zamarłam. Obok przy głowie spał mały Ziba, a oni wszyscy którzy weszli, mieli wykrzywione, pazerne, złe twarze.

– Wy Justinas, syn Józefa? – zwrócił się do męża pierwszy czekista czytając pismo.
– Ja. – odpowiedział mąż.
– Wstańcie, ubierajcie się! Dano wam pół godziny.

Postrzelą?!? – pomyślałam i usiadłam razem z mężem.

– Czy to Wasza żona J. R. – M? Córka M? – zapytał ten sam czekista po rosyjsku.
– Tak. – odpowiedział mąż.
– Również szybko się ubierajcie. Macie pół godziny.
– Umrzemy razem. – pomyślałam i od razu spokojniej mi się zrobiło, jakby siły mi wróciły, znowu złapałam równowagę. Wstałam w samej piżamie z łóżka, obok mnie stał żołnierz z bronią.
– Dominykas, syn Justinasa – gdzie? – zapytał czekista.
– W pokoju dziecięcym. – wytłumaczył mąż.
– Przyprowadź go! Niech się ubiera – dodał.

Jak wilki rzucili się do pokoju dzieci, pazernym wzrokiem czerwonej armii, wójt widząc Elziuke przyniósł śpiącego Domika, który właśnie co skończył pięć lat, i rzucił go na łóżko, chcąc by się obudził.

– Kęstutis, syn Justinasa! Dajcie go tu! – krzyknął czekista.

Przynieśli i dwu i półrocznego Kiejstusia.

– A ten też wasz? – zapytał wskazując na śpiącego dwumiesięcznego Ziba.

Otrzymali pozytywną odpowiedź, ale nie kazali ani jemu się ubierać ani jego ubierać. Czy może dlatego, że leżał zawinięty w kopertę, czy może dlatego, że nie był na liście skazanych na śmierć.

-Boże. Boże! Nawet dzieci powystrzelają?

Umrzemy wszyscy razem. I zrobiło mi się spokojniej, że nie zabiją tylko samego męża, a wszystkich razem. Oby to było jak najszybciej.

– Ubierzcie dzieci w ciepłe ubrania. Każda osoba może wziąć ze sobą 50 kg dodatkowo i jedzenia na miesiąc. Wszystko co weźmiecie będziecie musieli sami nieść. Ubierajcie się szybko, bo po pół godziny wygonimy tak jak stoicie.

Teraz zauważyłam, że w gronie czekistów są też moi uczniowie: młodzieniec z drugiej klasy, Z. Bielski z ósmej klasy, i pijak, który wcześniej ukończył cztery klasy Daujotas. Młodzieńcy z czerwonymi poszli dalej robić kratę, w pokoju został Rosjanin czekista i wójt.

Trzeba było szybko się ubierać. A z wypowiedzi “ubierzcie ciepło dzieci” wynikało, że strzelać do nas nie będą, lecz wywiozą tam, gdzie zimno, gdzie daleko od ojczyzny zmuszeni będziemy umrzeć.

Ale czy my z trójką dzieci daleko dojdziemy? Jakie rzeczy możemy wziąć, jeśli dzieci będziemy musieli nieść? Co wziąć do jedzenia? Sama jeszcze nie czuje się w pełni silna po porodzie? Umrzemy – nie nagle, lecz powoli, osłabieni i na głodzie gdzieś po drodze. Wizja strasznej przyszłości odebrała mi siły, całe ciało ociężałe, tak jakbym się już stawała trupem.

Przyniosłam, ile się dało koszul i sukienek. Elziuke pościeliła na podłodze prześcieradło i zaczęła pospiesznie pakować.

– Po co mi sukienki i tak ich nie poniosę. – oddałam Elziukei i Zibiucio niańce Jadzi.

Ubrali dzieci. Dominykas jeszcze śpi. A Kiejtuś zawsze szybki jak kuropatwa, patrz już przy parapecie robi dziurkę, do której z dachu kapie woda. On nie czuje, że my się szykujemy do powolnej śmierci, chce się bawić, żyć, oddychać powietrzem naszej ojczyzny.

Obudził się mój malutki, wzięłam go by go przewinąć, wierzga nóżkami i się uśmiecha, uśmiecha się pierwszym niemowlęcym uśmiechem patrząc w przerażoną twarz mamusi. “I Ty skazany na śmierć. Ty również polityczny przestępca”. Przybiegła opiekunka, przytuliła małego Zibuti i zaczęła płakać z wielkim żalem.

– Jadzia, Twoje łzy nie uratują nikogo, bądź dobra, nakarm dzieci, bo… bo… nie wiadomo, kiedy i kto im da jeść. Przygotuj dla Zibi mleko, bo mnie nie wypuszczają z tego pokoju. A co będziemy jeść później?

Wójt stoi i patrzy na to co się dzieje i uśmiecha się diabelskim uśmiechem.

– Proszę Pani, niech zostawi mi Pani Zibuti, ja go wychowam, co Wy będziecie robić z takim malutkim w drodze? – prosi opiekunka.

Kochana Jadziu, Ty prosisz o to co dla matki niemożliwe, jeśli Bóg tak będzie chciał – umrzemy wszyscy razem. Do pokoju weszła moja bratnia dusza.

– Petrute, i Ty przyszłaś nas pożegnać? Ty mój świadek, Ty zawsze jesteś, nawet przed śmiercią nas pożegnać chcesz?- Przyniosłam pieniądze, Justinas zostawił… – łkając, przecierając łzy wytłumaczyła.
– Zostaw Ziba, my razem z Jadzią go wychowamy… On potrzebuje mleka.
– Nie. – odpowiedziałam kategorycznie, nad niczym się nie zastanawiając.

Przyszedł Daujotas i zaraportował po rosyjsku.

– W wózku znaleźliśmy tylko materiał do szycia garniturów męskich, nic więcej.
– Wszystko przeszukaliście?
– Tak szefie.

Do pokoju wchodzi Z. Bielski, sekretarz, kierownik. Mój całkiem dobry uczeń, inni nauczyciele skarżyli się na niego, że cały czas niezadowolony, zgorzkniały i nikomu nie ufa.

– Przyszedłeś skazać swoją nauczycielką na wygnanie czy na śmierć?
– Tak proszę Pani, wygnanie na Północ. Weźcie dla dzieci jak najwięcej ciepłych rzeczy i kożuchów.
– Muszę przyznać, że nie mamy takowych. – odpowiedziałam mu.

Ale powiedz mi, czy sam z siebie, z czystym sumieniem wysyłasz nas na wygnanie, na północ braci Litwinów? Przecież rozumiesz, że my tam wyginiemy, nie przyzwyczaimy się do życia tam, tam głód, bieda….

– Inaczej nie można, proszę Pani, tego oczekuje partia!
– Mówisz partia? Czy Ty nie rozumiesz, że partia to Rosjaninie, a TY jesteś Litwinem. Czy to nie rusza Twojego litewskiego sumienia? Czy ono milczy?
– Nie! Inaczej nie da się wprowadzić swojego porządku.
– Porządku – rosyjskiego? Zastanów się dobrze, a pod komunistą odnajdziesz Litwina!
– Powiadasz proszę Pani, że tam bieda i głód? – odezwał się stary Bielski. A mąkę pszenną jaką nam przywieźli? Takiej nawet u nas niema. A samochody, traktory!
– Panie wójcie to wszystko, to dla oślepienia takich głupków, co i tak dalej, nic więcej niż czubek swojego nosa nie widzą.

Wyprowadzili męża. Zostałam sama z Zibą i stróżem wójtem. Trzeba zabrać ze sobą mydło, płaszcz, buty. Nie przychodzą ani ciocia, ani męża siostra Jadzia. Idę sama.

– Nie możesz iść sama – krzyczy wójt.
– Nawet do toalety, tu tuż obok?
– A jeśli jest tam jakaś broń??
– To idźmy razem!

Odprowadził mnie do toalety, obejrzał czy w środku nic nie ma i czeka. Po minutce krzyczy:

– Szybciej, trzeba już jechać.

Drzwi wszędzie otwarte, wiatr wieje, dzieci ubrane w zimowe płaszczyki. Na zewnątrz deszcz. Popatrzyłam na dzieci, patrzą pytającym wzorkiem jeden na drugiego, obserwują obcych ludzi, uzbrojonych mężczyzn. Dzieci nie mają wystarczająco ciepłych ubrań, płaszczyki im za małe… krótkie.

– Szybciej! Pospieszcie się! – krzyczą Rosjanie…

Gdzie my mamy się spieszyć? Co na nas czeka? Czy wrócimy jeszcze tu, do swojego gniazda, do swojego łóżka, domu? Serce płacze, pęka z bólu i szepcze: “jeśli wroga ludzkości pokona władca przeznaczenia…” “a jeśli nie?” wtrąca się umysł. “gdzie nasze groby… w rowie, przy drodze, w bagnach czy w lesie?

– Szybciej! – przerywa wizję Rosjanin.

Gdzie? Na śmierć? zdążymy jeszcze. Skazany na śmierć nie możesz się spieszyć…

Przyszła sąsiadka J.R. Nie smućcie się M. jedziemy razem! Już mi kierowca opowiedział wszystko. Ja mało wzięłam, zatem Ty M., bierz jak najwięcej, podzielisz się też ze mną. Byłam już piwnicy po krupnik, napiliśmy się z kierowcą i żołnierzami, a oni dalej sami się spili. Znoszą już wszystko do samochodu. Wzięłam dżemy, wekowane owoce, kiełbasy i słoninki.

Tak póki umrzemy musimy żyć.

Zerknęłam do pokoju dzieci pusty, za oknem ludzie i ciężarówka. W niej J. R. dzieci, matka jej rzeczy i nasze też, dookoła ludzie – nasi byli pracownicy, teraz – tworzący nowe.

Przyszła ciocia Stanisława, strasznie rozbita tym co widzi.

– Dzieci… Zjedzcie… Dajcie malutkim…
– Ciocieńka, jedzenie zatrzymuje się w gardle… Dajcie dzieciom…
– Dzieci też nie chcą, weźcie im mleka na drogę, bo co oni będą jeść?!

– Prawda ciocia, musimy wziąć mleko, tym bardziej dla malutkiego Ziba… Co ja mu dam jeść jak sama nie będę jeść. Trzeba gotowanego mleka wziąć, chociaż na początek będzie.

Zostaliśmy sami, bez żadnych stróży, dookoła pustka, żadnych rzeczy, ludzi brak. Drzwi pootwierane, wiatr przewiewa, kuchnia pusta, oni wszyscy już przy ciężarówce. Wszystko spakowali i czekają… Tylko mnie z małym nie pilnują… Matka od dzieci nie ucieknie.

– Dajcie chociaż ugotować dla mojego małego mleko! Kto ugotuje? Gdzie garnki? Przy drzwiach do kuchni stoi uzbrojony stróż i rozmawia z naszym byłym pracownikiem Grinium.
– Griniau bądź tak dobry, poproś Elziuke by ugotowała małemu mleko chociaż na podróż. Nie przerywa rozmowy, nie słucha mnie. Najwidoczniej cieszy się, że jego była gospodyni będzie wywieziona. Umyłam buteleczkę, ktoś przyniósł ciepłe mleczko i wlał do niej, zmuszając mnie do wypicia tego.

Trzeba ostatni raz z dzieckiem na rękach, zerknąć na nasz dom. Ogarnął mnie ogromny ból, ból nie do opisania lecz bez łez… Przeżegnałam się.

Chodź malusieńki, czekają na nas… Na zewnątrz pada, mój malutki już mokry, czym go wysuszę? Pokoje puste. Czy będę musiała z mokrym niemowlakiem wsiadać do mokrej ciężarówki… W niej już siedzą mąż z dziećmi, pełno tam już ludzi.

Ciocia Jadzia pomóż proszę w biedzie! Mój malusieńki cały mokry nie mam go czym wysuszyć.

Jadzia idzie powoli, nieśpiesznie i nic mi nie odpowiada, nie reaguje na moje prośby. Jakoś udało mi się wyprosić o pościele – ciocia jest pogrążona w bólu. Jej oczy są pełne przerażenia….

Wzięłam dziecko, buteleczkę z mlekiem i przekroczyłam próg domu… Na zewnątrz do moich nóg rzucił się Zigmutis, chciał się pożegnać.

– Gdzie Was wywożą? Ciociu wrócicie? Wróćcie!
– Nie wiem Zigmuti, gdzie nas wywiozą…
– Szybciej! Szybciej! Delikatnie pośpiesza Rosjanin i pozwala mi z dzieckiem usiąść na jego miejscu koło kierowcy, sam siada na górze… Tam też siedzą dzieciaki z tatusiem, dookoła ciężarówki zebrali się ludzie, oni stoją cicho tak jakby stali przy grobie… kobietom łzy same ciekną… Były pracownik, poddany nowej partii, Meslydys, przyniósł pół woreczka białej mąki.

Bądźcie zdrowi i szczęśliwi!

Pijak chwiejąc się niesie rower, patrzy na ludzi i mówi:

-Czego wy płaczecie? Czyżby wam waszych panów żal?

Nikt mu nic nie odpowiada, żałobna cisza, którą przerywa brzękot samochodu, ruszyliśmy. Słychać płacz cioci… Ojczyzno jakie Twoje ostatnie pożegnanie? Nas małych i dużych, oderwali żywych od Twojej piersi, pachnącej przepięknymi kwiatami, przykrytej zielenią. Patrzę przez okno na prawo, tam zielono, patrzę na lewo białe kwiaty kwitnących truskawek, liście przykryte rosą po deszczu. Wyglądało to jak wieniec pogrzebowy… zostały moje wczoraj zasadzone pomidory… Cieszyłam się razem z dziećmi a dziś nas stąd wywożą. Powoli jedziemy kasztanową aleją, skręca na drogę asfaltową, samochód przyśpiesza, przejeżdżamy obok młyna, do którego czasami kilka razy dziennie chodzę. Czy kiedyś jeszcze moje nogi tu staną? Czy będzie mi jeszcze dane z radującym się sercem wrócić w Twoje objęcia kochana Ojczyzno!… Boże, Boże, Tyś nas opuścił… najwidoczniej bardzo zawiniliśmy…

Pośpiesznie przemierzamy przez Kelme, gdzie nie zauważyłam ani jednej osoby, ani jednego domu, tylko czułam ogromny ból w sercu i małe dziecko na moich bezsilnych rękach. On nie śpi. Czuje, że coś się zmieniło, patrzy na moją skamieniałą twarz, wydaje się jakby to pomagało znieść ten przeogromny ciężar.

Gdzie my jedziemy? Dlaczego nie na stację? Jedziemy w ogóle w przeciwną stronę, gdzieś przez cmentarz.

– Gdzie nas wieziecie? Pytam szofera…
– Do Związku Radzieckiego.
– Przecież tu też związek Radziecki, po co wieźć?
– Was wywożą na północ, ale nie smućcie się. Pani Nauczycielka, my szanujemy nauczycieli…
– To, dlaczego nie jedziemy na najbliższą stację?

Kierowca spojrzał, zastanowił się i z litością odpowiedział:

– Jedziemy zabrać córkę tamtej obywatelki.

Samochód jedzie z pełną prędkością. Spieszymy po dziecko by nie pozostało tu bez matki. Dobrze jest siedzieć, ciało ociężałe. wybraliśmy się w daleką podróż i po samych przygotowaniach zabrakło już sił, trzeba odpocząć a dziecko na rękach!…

Przyjechaliśmy do Kelpsa. Tu już stają z bronią żołnierze z czerwonej armii. Nam nie pozwalają wysiadać, wysiąść mogą tylko MBP. Moje dziecko mokre. Mleko zimne. Poprosiłam by pozwolili mi wejść do pokoju by chociaż osuszyć dziecko i podgrzać mleko. Znowu pojawia się pytanie czym ja go osuszę. Jednak z pomocą przyszły miejscowe kobiety. Mleko nawet nie zdążyło się zagrzać a MBP pospiesza by jechać dalej. Spieszymy się na stację kolejową. Przy Grauzikach dogoniliśmy na górce kobietę z dwójką dziećmi, która jechała powozem z końmi. Konie wystraszyły się dźwięku samochodu i wyrwał do przodu, wóz się przewrócił, kobieta nie podołała utrzymać się i z jednym dzieckiem wpadli do rowu, ale wodzy nie puściła. Kierowca nawet nie zareagował. Kobieta puściła konie, uciekły…

-Prawdopodobnie zabiły się, trzeba im pomóc…- mówię do kierowcy.
-Nic się nie stało jeszcze się ruszają – odpowiedział obojętnie i bez wzruszenia.

Wracamy do Kelmi tylko dlatego, by dostać się na stację. Teraz zrozumiałam jak bardzo boli, jak kochane jest to miejsce, gdzie prowadziłam swoje codzienne życie, gdzie całą energię oddawałam swoim uczniom, społeczeństwu, ojczyźnie, gdzie kochałam, byłam kochana i szczęśliwa. Tak strasznie boli, że brak mi słów, serce pęka…

Saudininkai. Kierowca zabłądził, skręcił w lewo, zamiast w prawo. Kiedy zwrócono mu uwagę, tak nagle zawrócił, że dziecko wyleciało mi z rąk, butelka z mlekiem otworzyła się i wylała na twarz mojego małego dzieciątka, myślałam, że w tym momencie śmierć wybawi nas z cierpienia, jednak nikt nie wypadł z samochodu wszyscy zostali zdrowi.

Stacja kolejowa. Samochód zatrzymał się na miejscu dla zwierząt. Niedaleko stoją dwa wagony dla zwierząt, żelazne z zabitymi oknami. Do samochodu wsiada nauczycielka B. Latkauskiene ze swoimi dziećmi. Musi zabrać swoje rzeczy, to znaczy mąż musi to zrobić. Nie zdążyliśmy znieść swoich rzeczy a kazali i nam wsiadać do tych wagonów, czego nie zdążyliśmy zabrać zostało w aucie i pojechało z nimi. Zamknęli drzwi, zaciągnęli kłódkę, zamknęli nas na klucz. Zostaliśmy w ciemnym wagonie. Wsiedliśmy tu już jako ostatni, przed nami był już nauczyciel Kairaicius z dwójką dzieci z Tytuvenu, kierownik Kocina z żoną i dwójką dzieci, z Pasikarnio Pan Zaleskius z dwójką dzieci i dwiema mamami w podeszłym wieku, Rodzina Sakalausku, żyd Goldberg, spakowali wszystkie swoje rzeczy po jednej stronie wagonu, a wszyscy którzy przybyli później musieli pomieścić się po drugiej stronie wagonu. Nie ma miejsc ani stać, ani gdziekolwiek się poruszyć.

Zaczął padać deszcz, woda przeciekała przez dziurawy dach wagonu. Mężczyźni szybko przełożyli rzeczy, zrobili miejsce dla dzieci. Ja cały czas byłam z moim małym Ziba, bo nie było, gdzie go położyć. mój malutki mokry, wagon mokry. Po jednej stronie wagonu zrobiona dziura – to nasza toaleta, ale nikt nie ma odwagi by z niej skorzystać, nawet dzieci. M. Zalieckiene, najbardziej energetyczna z nas wszystkich znajduje rozwiązanie. Nie wiadomo skąd wyciąga drut przyczepia go po tamtej stronie wagonu, gdzie ma być toaleta, wiesza jakąś szmatę i w ten sposób oddziela to miejsce. Mamy oddzielną przestrzeń na toaletę i wieszak na pieluchy mojego malutkiego. Wszyscy są pogrążeni w ciszy zarówno dzieci jak i dorośli. To co się dzieje jest tak bolesne i szokujące, a wagon mały i ciasny, mam wrażenie jakbyśmy każdy z osobna i wszyscy razem byli zawinięci i zaciśnięci w ciasne pieluchy. Nawet mój malutki Ziba wyjątkowo spokojny. Wszędzie dookoła przerażający spokój.

Dzień dobiegał końca, trzeba było przygotować się na noc i na pierwszą, zniewolonych ludzi kolację. Ludzi złapanych! Przyjechali uzbrojeni ludzie, osaczyli domy, nas aresztowali – i ja się pytam za co? Nawet nie powiedzieli nam, czym my zawiniliśmy, nie powiedzieli nam nic, nie przedstawili nam żadnego czynu, który byłby niezgodny z prawem, nie dali nam nawet możliwości wytłumaczenia się. Dlaczego? Tylko dlatego, że my bezbronni? Nie mamy nikogo kto by stanął w naszej obronie. To, to to samo co się działo z polowaniem na murzynów, tylko, że to było w XVIw. Do dziś to woła o pomszczenie. Różnica jest tylko taka, że to wszystko dzieje się w XXw, w wieku kultury, kiedy materiały przyćmiły duszę. Dużo będzie i ” wujka Tomka chatek”…

Dzień idzie ku nocy. Dzieci niepewnie proszą o jedzenie. Trzeba przejrzeć wszystkie torby, żeby oddzielić, gdzie jedzenie, gdzie pościel a gdzie pieluchy małego. Kurz się unosi, od grzebania w torbach, w wagonie ciemno ani drzwi ani okien. Pościeliliśmy sobie łóżka na metalowych ramach, każda rodzina miała swoje. Na ich brzegach, przygotowaliśmy miejsce na jedzenie. Dzieciom starczyło jeszcze mleka, które dostaliśmy od cioci Stanisławy. Dzieci jedzą siedząc na „łóżkach”, mężczyźni na stojąco. Jemy w ciszy, wspomnieniami wracając do wczorajszej kolacji, jedzenia, otoczenia i wszystkiego co zostało tam. Jemy tak jakby przy świeżym grobie, w którym jesteśmy pochowani – cała rodzina, ze wszystkimi wspomnieniami, z tym wszystkim co osiągnęli nasi przodkowie i my sami. Jedzenie rośnie w ustach, nie możesz połknąć, wszystko zatrzymuje się w gardle. Jemy długo, bardzo długo: nikt nam nie przeszkadza. Nakarmiłam też maluszka. Położyłam go do wózka, który stał na środku wagonu. W tym całym bałaganie zgubiliśmy smoczek. Mój mały Zibukas dostosował się do nowych warunków, zaczął ssać kciuk swojej lewej ręki.

Dzieci z nami, przytuleni do siebie, położyły się na górze, mężczyźni zostali na dole i siedząc na torbach drzemali. Spać na deskach na górze wszystkim było za gorąco i niebezpiecznie, bo mogły się zawalić i spaść na tych co śpią na dole.

W wolnym świecie, tam za zamkniętymi drzwiami, rozpoczął się ruch: nasze wagony były wożone, przyczepiane i znowu zaczepiane: każdy sobie, nic nie mówiąc, zastanawiał się – chyba dziś w nocy nas wywiozą! Ale nikt nie odważył się wypowiedzieć tego na głos. I ten, który nie daj Boże, by odważył się powiedzieć coś, zostałby w oczach innych oskarżony wielkim nietaktem. Mężczyźni palą. Kobiety leżą przy zabitym deskami oknem, patrzą przez szparkę w stronę torów. Na stronę stacji, okno zabite deskami, tak, że nic nie widać.

– Mamusiu ja nie śpię… – do ucha szepcze Dominykas, bojąc się zaburzyć tą przerażającą ciszę. I to pięcioletnie dziecko czuje, że zaraz wydarzy się coś strasznego, przerażającego, nieodwracalnego.
– Czy już nas wywożą…
|- Śpij malutki… zobaczymy

Jakiś czas był spokój, jednak ciszę przerywa brzęk kluczy, doczepili kolejny wagon i w nocy przywieźli kolejne ofiary, wsadzili do wagonu, zamknęli. Kogo przywieźli nikt nie był w stanie dostrzec, bo było ciemno. I znowu ta przerażająca cisza.

Nad ranem prawie każdego przezwyciężył sen. Słychać tylko lekkie mamrotanie dzieci przez sen i niespokojne oddychanie dorosłych.

Nastał piękny wiosenny poranek.

Pierwsza myśl jeszcze przed obudzeniem – zamknięci my w ciasnym wagonie, a na świecie przecież tyle przestrzeni, słońca i wolności. Straciliśmy wolność do przemieszczania się. Słońce już wstało, jak nasza nowa rodzina wagonowa (przez noc ona się urodziła), zaczęła się budzić: najpierw dorośli szli do miejsca w wagonie gdzie była zrobiona dziura, potem dzieci. Mamy pościeliły łóżka – poduszki położyły przy ścianie, a na leżaku pościeliły najciemniejszą pościel, by najmniej były widoczne zabrudzenia i znowu posadziły tam dzieci do śniadania. Jedliśmy wieprzowinę, wędzoną wieprzowinę z chlebem i masłem i tym samym martwiliśmy się jak nasze dzieci przeżyją jedząc takie jedzenie. Nawet nie śniło nam się wtedy, że nasze dzieci będą musiały żyć jedząc trawę…

Mój Zibuti, najmłodszy członek rodziny z wagonu, dostał biegunkę. Poplamił wszystkie pieluchy, których nie było, gdzie umyć.

Zabrzęczał klucz w kłódce naszego wagonu, ktoś zdjął zabezpieczenie, otworzyły się drzwi i wszedł uzbrojony mężczyzna do naszego wagonu z dwoma towarzyszącymi mu osobami. Przygląda się:

– Pięknie się urządziliście, miejsca jest, można jeszcze do was…
– Nie! – jednogłośnie odpowiedziała większość: nie ma nawet gdzie usiąść!
– Zobaczymy, – odpowiedział ani to obojętnie ani z przekonaniem, że naprawdę tu miejsca nie ma. Wszyscy odetchnęli. Jaka decyzja zapadnie? Co jeszcze gorszego wymyślą? Nikt już się nie spodziewał niczego dobrego. Zaczęli odczytywać z kartki nazwiska – najwidoczniej poranne sprawdzanie obecności.
– No i koniec – powiedział skończywszy.
– Dajcie wodę – kategorycznym głosem zażądała M.Zalieckiene – tu małe dziecko, trzeba się umyć, pieluchy wymyć.

Sprawdzający rozkazał pilnującym pójść z dwoma osobami do rzeczki po wodę. Dwie kobiety (mężczyzn nie puścili) w towarzystwie dwóch żołnierzy przyniosły dwa wiadra wody. Ręce i twarze umyliśmy wszyscy, chociaż oszczędzaliśmy tą wodę, żeby móc wyprać pieluchy. Ale jak ja mam wymyć pieluchy ubrudzone biegunką w wiadrze z wodą? Mogę tylko jeszcze bardziej je pobrudzić. Tak musiałam myć przez trzy tygodnie podróży. Powieszone mokre pieluchy dotykały głów stojących osób, psuły powietrze. Marszczyli czoło ci najbardziej wrażliwi i bardziej rozpieszczeni mężczyźni, ale to było nie do uniknięcia, trzeba było to znieść. Dzieci zaczęły prosić, by pozwolić im zejść, stanąć na podłogę, znudziło im się drugą dobę siedzieć na podwyższeniach. Na dole nie ma miejsc, ciemno jest, tam tylko mężczyźni stoją podpierając się o ściany. Postoją, postoją dzieci na dole i proszą się z powrotem na górę, tam troszkę jaśniej. Tylko mój mały Ziba leży na dole wagonu w wózku, jego nie ma jak wnieść na górę.

Miejsce uprzywilejowane – przy dziurze w oknie zabitym deskami. Takie miejsca w wagonie są dwa. Każdy stara się chociaż na chwilę podejść i półleżący popatrzeć na wolną przestrzeń, na tą drogę, która prowadzi do ojczystego gniazda, popatrzeć na ludzi, którzy jakby nigdy nic, świątecznie ubrani jadą do kościoła. Jak dużo tam słońca i miejsca… (Kończy się strona 25., dalej strona 54.)

Noc jasna – północna noc. Młodzi mężczyźni czuwają na górze. Szeroka rzeka, z obu stron obrośnięta lasem. Smutny wzrok zatrzymuje się na lesie, szerokim niebie czy wodzie, na górze i w środku ciasno. Na barce stoi pilnujący. Z wielkiej łaski i za opłatę daje nam gotowaną wodę. Jego żona cały czas pompuje wodę z dna barki- wydaje się być bardzo zajęta. Przy środkowym brzegu chatka, całkowicie otwarta, tam dzień i noc kolejka.

Piękny dzień. Po porannym sprawdzeniu, nakarmieniu dzieci i zjedzeniu śniadania, sprawdzam największy nasz skarb – jedzenie. Cały chleb, który otrzymaliśmy w Tytuvenuose i po drodze, chociaż go bardzo chroniliśmy, pokroiliśmy, żeby się wysuszył, on spocił się i spleśniał, a który był jeszcze dobry staraliśmy się uratować. Ciężko było, bo miejsca mało a i wilgotno wszędzie. Czekaliśmy, kiedy w końcu dotrzemy do ostatecznego miejsca. Trzeba było wykorzystać to, że byliśmy przy rzece, umyć się i wyprać co możliwe. Wiadrami bez żadnego oszczędzania wyciągaliśmy wodę i korzystaliśmy z niej. Szybko schły rzeczy Zibucio, zarówno pieluchy jak i ubranka. W środku spali ci, którzy w nocy stali na straży. Dużo było też takich, którzy siedzieli oparci o swoje rzeczy i pasywnie patrzyli w jedno miejsce. To byli ci, którzy nie mieli dzieci, którym nie trzeba było chodzić za nimi, żeby nie wpadły do wody, albo nie spadły ze schodów. Oni widzieli widok ojczyzny, oni cały czas byli tam.

Przy pierwszym przystanku udało nam się kupić kozie mleko dla Zibucio. Po dwóch dniach podróży nasz barka, zacumowała na brzegu rzeki z delikatnym ujściem. Nad brzegiem łąka pełna szczawiu, dalej krzaki, wierzby i las. Pozwolili nam tu ugotować obiad. Wszyscy zaktywizowali się, poczuliśmy życie: każda rodzina z wiadrem i garnkiem pośpiesznie biegli na brzeg. Jedni do lasu po drzewo, drudzy rozpalali ogień, inni szli po wodę. Prawie każdy gotował grys, kto nie miał ten dostawał od kogoś kto miał i wędzone mięso. Wszyscy smacznie zjedliśmy przy ognisku. Nie jadł tylko nasz Zibutis – leżał zawinięty i rozglądał się dookoła. Ciągłe ktoś go nosił to jedna, to druga znajoma, bym ja mogła choć chwileczkę odpocząć. Dookoła ani jednego człowieka. Z daleka tylko dobiegał jakiś huk. Wydawało nam się, że może już Niemcy bombardują Ketlasa. Cieszyliśmy się. I nawet wtedy jak opiekun naszej barki, wytłumaczył, że to dźwięk drewna który pakują na łódź, nie wierzyliśmy, że to byłby taki hałas. Byliśmy przekonani, że nasze wybawienie jest niedaleko.

Tylko zdążyliśmy ugotować sobie i zjeść, a uzbrojony towarzysz, pospiesznie kazał wracać na barkę. Na barce znaleźliśmy chmarę komarów. Nie zauważyliśmy ich na brzegu przez dym od ogniska. Zachmurzyło się, zanosiło się na deszcz, zostaliśmy zaatakowani przez komary, dzieci staraliśmy się ochronić zakrywając kołdrą. Ale to nic nie dało, przez dziurki wchodziły i gryzły. Północne komary były dużo większe niż nasze komary i gryzą też bardziej boleśnie. Wszystkie dzieci, których na barce było dużo, zaczęły głośno płakać. Coraz to któryś zapłakał ugryziony przez kolejne komary. Płacz wszystkich dzieci i wołający o pomoc pisk spowodował przerażenie w sercach wszystkich osób. Większość matek zaczęła szlochać. Była to koszmarna noc. To był widok przepełniony cierpieniem, tak jakby specjalnie nam przygotowany. Komary uspokoiły się dopiero jak słońce wstało, dzieci uspokoiły się i matki też mogły zmrużyć oczy.

Piękny dzień. Każdy stara się wyjść na słońce, pooddychać świeżym powietrzem. Idę i ja ze swoim małym Zibutis na górę. Obok schodów, prowadzących na górę stoi młoda zmartwiona matka. Na rękach trzyma tego samego wieku dzieciątko jak mój Zibutis. Drugie dzieciątko, tak na oko około dwóch lat, trzyma się spódnicy mamy, a trzeci niespełna czteroletni stoi z drugiej strony. Stoją bosi, dzieci w długich sukieneczkach, matka w długiej podwiniętej spódnicy. Widać, że z ubogiej rodziny. Dziecko na rękach niespokojnie wije się i płacze, – on nie ssie, dostaje do picia wodę w buteleczki. Tak mi się zrobiło żal tej biednej matki nieszczęśliwych dzieci, że aż nie byłam w stanie mówić, łzy zacisnęły mi gardło, nie mogłam przejść obojętnie. To był widok mnie samej, jeśli odłączyliby nas od męża.

– Mama, czemu malutki płacze? – zapytałam
– Sama nie mam co jeść to i mleko swoje też straciłam. On głoduje.

Wzięłam z rzeki wody i dałam mu do picia. Ale zaczęły go boleć wnętrzności, dlatego teraz płacze. Nie wiem co robić, nie znam rosyjskiego, nie mam pieniędzy… – sama wytłumaczyła choć nikt jej nie pytał i nie obwiniał.

Czy potrzeba bardziej poruszającego obrazu niż ta czwórka skazana na wyginięcie? Tak bardzo mi było ciężko na nich patrzeć, że do dziś po siedmiu latach wspomnienie tego widoku podwaja ból, pojawiają się łzy. Ale najmniej nam mogły pomóc wtedy właśnie łzy. Trzeba było wykrzesać ostatki sił, zatrzymać napływające łzy i ogarnąć opanowujący nas ból.

– Jakim majątkiem zarządzałaś? Bolszewicy krzyczą, że tylko Panów wywożą – dopytywałam ją.
– Mąż był samozwańczym, nowo tworzącym. Dostaliśmy 8 hektarów ziemi, zbudowaliśmy gospodarstwo, mąż bardzo kochał drzewa, zasadził sad dla siebie, a i sprzedawał jeszcze innym drzewka. Ci, którzy przepili otrzymane ziemie, zazdrościli nam. A na dodatek mąż, też był myśliwym. Ktoś naniósł na niego bolszewikom, chcieli go aresztować. Uciekł do Niemiec i dlatego wzięli mnie z dziećmi, nie pozwolili mi nawet się ubrać, spakować… – tłumaczyła.

Boże święty za co cierpi ta kobieta? Przecież ona nic poza ciężką pracą i brudem nie widziała. Ja chociaż się uczyłam, co prawda ciężko było, czasami niedojedzona i źle ubrana, ale skończyłam naukę, pracowałam jako nauczycielka, miałam jedwabną sukienkę, czasami w trakcie wakacji szłam do opery, latem jechałam do Palangi… A ona co widziała w życiu? Nawet tego jej pozazdrościli… odebrali jej wszystko, wygnali z trójką dzieci na północ na śmierć. Trzeba było ich ratować, zrobiliśmy zbiórkę na naszej barce. Zebraliśmy cukru, grysu, kilkadziesiąt rubli, garnek. Ale czy ta nasza pomoc starczy na długo? Jak długo będziemy mogli jej pomagać?

Znudziła się już podróż. Chciałoby się dotrzeć już do docelowego miejsca, żeby móc przygotować się na następny dzień. Marzyliśmy o tym by zdobyć kozę, dzieciom byłoby po kropelce mleka, posadzić ziemniaki, chociaż już był początek lipca. Po trzech dniach podróży, z drugiej barki wysadzili część naszych braci. Wysiadając ze sobą zabrali również zmarłego dziadka. Stojący na brzegu wydawali się tacy mali ze swoimi pakunkami, tacy nieszczęśliwi, odłączeni nie tylko od ojczyzny, ale też od nas. Pozostali którzy zostali na barce zaśpiewali “Lietuva tevyne” [hymn], tak, jakby wołali o pomoc ojczyzny dla dzieci wyrzuconych na północnym brzegu rzeki, tak jakby liczyli na współczucie, że wszystkich nas porozrzucanych po północnych lasach będzie chronić, łączyć i wspierać by przetrwać – głos naszej Ojczyzny. Tym razem nie machali białą chustką, nie podnosili czapek na do widzenia ani nie żegnali podniesieniem ręki, tylko stali z opadniętym ciałem, opuszczonymi rękoma, wzrokiem pełnym bólu. Na brzegu rzeki stało tylko kilka małych chatek, dalej wszędzie tylko las. Gdzie oni schowają swoje głowy, znajdą swój dom?

Kolejny raz barka zatrzymuje się przy brzegu, pozwalają nam znowu ugotować coś do jedzenia. Widok tu ten sam, brzeg pusty bez mieszkańców, zarośnięty szczawiem, dalej widać wierzbę, trawa zwierzbiona, widać były tu powodzie, a dalej las. Szybko szykujemy jedzenie, szybko też jemy. Gorący dzień, pobiegliśmy odrobinę w bok i się wykąpaliśmy. Uzbrojony MBP nakazuje szybko wracać. Po pięciu dniach podróży, braci z drugiej barki wysiedlają przy stromym, zasiedlonym brzegu rzeki. Żegnamy ich serdecznie, ale z bólem, zostawiamy tu przy glinianym brzegu naszych przyjaciół z Kelmiszki.

Rzeka zrobiła się znacznie węższa, tak jak Niemno w Kownie, swoim pięknem jednak nie dorównuje do wspaniałego naszego wąskiego Niemna. Już przepłynęliśmy około 500 km, a zasiedlonych miejsc prawie nie ma, tylko wysokimi deskami odgrodzeni, ze stróżami siedzącymi w ambonach w rogach łagrów. W większości, widać, że człowiek tu jeszcze nie naruszył przyrody. Na stromych brzegach łagry, a na brzeg rzeki zrzucane trociny. W płytszych brzegach widać tylko krzaki, między którymi widać małe bagna. Nie widać ani ludzi, ani zwierząt ani nawet ptaków. Tylko w jednym miejscu ujrzeliśmy budowany most, wydał się nam jak jakiś cud. Kiedy dopływaliśmy coraz bliżej niego, zagoniono nas do środka i nie pozwolono na most patrzeć. Nie rozumieliśmy, dlaczego.

Zachorował mój Kiejstuś. Nie mieliśmy możliwości by zwracać wielką uwagę na dzieci, a i ich małe serduszka rozumiały tą straszną rzeczywistość i bezradność rodziców. Szóstego lipca obudził się cały w wysypce, ciemno czerwony, gorący. Skarżył się, że boli go głowa prosił o wodę. Barka była przymocowana do brzegu, troszkę dalej stały baniaki z rzadkim paliwem, a za nimi widać było miasto. Przywieziono nas do stolicy Komi aut. respu Sektivkaro. Tym razem nie pozwalają nam wyjść na brzeg, czekamy na coś. Wyjaśniło się później, że czekaliśmy na komisję, która miała nas sprawdzić i przydzielić do poszczególnych miejsc prac. Pracodawcy, muszą przysłać pisemną prośbę, że chcą pracowników i sami po nich przyjechać na brzeg rzeki.

Po długim oczekiwaniu otrzymujemy rozkaz na opuszczenie barki: jeśli przez pół godziny tego nie zrobimy rzeczy, które zostaną odpłyną. Wszyscy pospiesznie pakują. Justinuś musi pakować się sam. Z Zibuciu na rękach, chorego wzięłam za rączkę i idę na górę, żeby na dole było więcej przestrzeni. Dzień upalny, takiego jeszcze nie przeżyłam w swoim życiu, wydaje się że upadniesz przez ten upał.

Na górze spotykam młodą kobietą, która zaczyna na mnie krzyczeć:

– Gdzie idziesz z tym dzieckiem? Czy nie widzisz, że on ma odrę. Nie chodź z nim wśród zdrowych, bo zarazi inne dzieci!
– Kim Wy jesteście, że macie czelność krzyczeć? – pytam
– Lekarz – z dumą odpowiada.
-To waszym zdaniem, gdzie mam zostawić chore dziecko? Czy może macie miejsce, gdzie można chorego położyć lub odizolować od innych?

Nie! A może utopić? Co? – pytam starając uśmierzyć swój ból i wściekłość.

– Idź! idź! – odpowiada zgorzkniało.

Usiadłam w cieniu, malutkiego zawiniętego położyłam na brudną podłogę, a chorego wzięłam na kolana.

– Mamusiu, głowa mnie boli… pić chce…
– Poczekaj jeszcze chwileczkę Kiejstusiu, Tatuś spakuje nasze rzeczy, zapalimy ognisko i podgrzejemy wodę. – uspokajam chorego, sama prawie zapłakana, że nie mogę mu pomóc.
– Daj mamusiu wodę z rzeki, ona zimna… – prosi dalej chory.
– Malusieńki, nie można pić wody z rzeki, tam są żabki, rybki, Ty je połkniesz jeszcze urosną Ci tam i brzuszek Cię będzie boleć… – uspokajałam.

Justinas wyniósł nasze rzeczy, zostawił Dominykasa by ich pilnował a sam wróciłby pomóc przetransportować dzieci na brzeg.

– Pozwól troszkę odpocząć w cieniu, zmęczyłem się.
– Odpocznij, ja pójdę sprawdzić, czy wszystko zabraliśmy z barki.

Pusta barka wydaje się być bardzo duża. Znalazłam tam tylko nieszczęśliwą matkę z trójką malutkich dzieci.

– Czemu nie wychodzisz mamo na brzeg? Czy szukasz tu jeszcze czegoś?
– Szukam. Miałam woreczek pszenicy, ludzie pomogli mi wynieść. Teraz nie mogę ich znaleźć, gdzie oni zostawili moją pszenicę. Nie znałam ludzi, którzy pomogli mi. Przyszłam tu poszukać.

Jak ja mogłam jej pomóc czy doradzić, nic a nic. Biedna moja siostra Litwinka. Jak Ci jest ciężko, jednej samej pokrzywdzonej. Cierpiącej razem z dziećmi za ojca, który uciekł. Wina ojca – a miłość ojczyzny, miłość rodziny. Za to, że kochaliście – teraz jesteście znienawidzeni, poniżeni i skazani na wyginięcie. W ZSRR nie ma nic, jest tylko skazanie na wyginięcie.

Wynieśli nasze rzeczy na goły brzeg, dookoła nie ma nawet jednego patyczka, za granicę ogrodzoną drutem iść nie można. Słońce piecze niemiłosiernie, żadnego wiaterku, a cienia też nie można nigdzie znaleźć. Gdzie położyć chorego? On aż mdleje od promieni słońca. Położyłam do wózka małego, przykryłam prześcieradłem, by chronić od słońca, malutkiego położyłam obok wózka i naszych rzeczy. Zmęczyłam się, nie mam już sił.

Opróżniliśmy barkę, poukładaliśmy rzeczy, niektórzy kąpią się w wodzie, by chociaż odrobinę się ochłodzić. Młodzież stara się rozruszać kości, które skostniały w trakcie podróży. Niezauważalnie pojawił się tu parowiec, pływający nie zdążyli uciec. Chłopiec Kaval z 8 klasy z Rasainiu, został porwany przez fale i utonął. Przy wodzie stały matka i siostra. Ojciec oddzielony. Wyłonił się z wody, krzyknął “mama” i zatonął. Czy on wołał o pomoc mamy, czy przeprosił, za swoją męską odwagę, i że jej nie posłuchał, a sam siebie pochował na dnie północnej rzeki. Zanikamy.

Orzeźwiliśmy się wodą, na całym obozie spokojnie, gorąco. Na naszych torbach, wysoki, z otwartą buzią i rozchylonymi rękoma, śpi Justinas. Przez całą podróż, ze względu na to, że nie było miejsca, to on nie dosypiał. Na jego twarzy wypisany cały ból, prawdziwy męczennik. On cierpi za całą rodzinę. Przykryłam go, żeby tylko mu słońce nie zaszkodziło. Mój chorowitek strasznie czerwony, śpi. Wyciągnęłam z wody gałązkę świerku, zawiesiłam na wózku i pod jej cieniem usiadłam karmić malutkiego. Gdzieś już rozdzielali miejsca do życia. Przy mieście wiemy, że nie ma dużo wolnych miejsc, komu nie starczy trzeba będzie płynąć dalej na górę rzeką Vycegdos i Syslos. Mówią, że Żydzi już zdążyli dać łapówki, żeby zostawili ich przy mieście. Mówią, że tu jest dużo łatwiej, niż w punktach położonych w lasach. Podszedł i mój Justinas razem z Latk. by wynegocjować najlepsze miejsca dla nas. Idzie też komisja lekarska. Lekarze to Polacy. Zapisali mojego chorego do szpitala, żeby odizolować od zdrowych. Znowu czekamy. Zjedliśmy jedzenie ubogich. Komisja sanitarna razem z chorym wysyłają również Zibuti, bo jest podejrzany, że już się zaraził, a z nimi i mnie jako karmiącą małego. Przysłali powóz z jednym koniem, ale wóz, bez siedzeń, bez oparć, tylko położona deska łącząca koła, a na niej kosz wiklinowy, z tyłu troszkę wyżej pleciony. Można usiąść we dwójkę. Wiozą nas dziurawą drogą, widać, że rzadko tu ktoś jeździ. Próbuje zagadać młodego, około szesnastoletniego konnego z ponurą miną. Jednak on nie wdaje się w żadne rozmowy. A ciekawie byłoby zapoznać się z miejscowymi ludźmi, z ich poglądami.

– Czy ten koń Wasz? – pyta Lat. która jedzie z nami.
– Nie – leniwie odpowiada.
– A wóz? – dopytuje po chwili.
– Nie – po długiej chwili mruknął.
– A co wy macie swojego?
– S. tylko ch…. mój własny. – wprost odpowiada kierowca. Dalsza rozmowa była bez sensu. Przywiózł nas do żwirowej drogi. Tu czekał szpitalny samochód, zaznaczony białym krzyżem. Wsiedliśmy do tego samochodu ja z Kiejstusiem i Zibuciu, Latkauskiene z gorączkującą córką i jeszcze jedna młoda kobieta szykującą się na poród. Wieźli nas bardzo dziurawą drogą, czasami wydawało się, że mój chory wypadnie z tego łóżka, tak trzęsło. Po całym tym zmęczeniu dobrze jednak było usiąść. Zatrzymał się powóz, wysiada ciężarna. Patrzy wystraszona na nas i na chore dzieci.

– Do widzenia! Umierać nie chcę a żyć się boję… Co ja zrobię, czy co oni ze mną zrobią, jak urodzę. Jeśli będziecie mogły, odwiedźcie mnie.

Nas zawieźli dalej do szpitala. Podwórko tak jak i droga dziurawa, po drodze góry zrzuconych śmieci, popękany beton, z desek ułożone tylko dróżki. Wysadzili nas przy izbie zakaźnej. Gorąco. Usiedliśmy na podłodze i czekamy, długo musieliśmy czekać z chorymi dziećmi.

W końcu przyszła wściekła siostra, nakrzyczała na nas za nieczystość (potem wytłumaczono, że tu a może nawet w całej republice, najbardziej popularne jest krzyczenie, a troszkę mniej kulturalny, ale bardziej popularne jest przeklinanie). Przynosi wiadro z wodą wstawia tam chore dziecko i krzycząc szybko je myje. Dziecko zmęczone płacze.

– Przeziębicie mi dziecko. Kiedy choruje się na odrę, trzeba bardzo chronić by nie przeziębić, bo mogą pojawić się komplikacje – i tłumaczę i proszę.
– Takie polecenie, trzeba było czysto go chować, nic mu nie będzie przyzwyczai się – złośliwie odpowiedziała.

Zmoczyła wodą, przetarła mydlaną ręką i twierdzi, że już czysty.

Mnie z małym zaprowadzili do pokoju, gdzie mieli być spisani wszyscy chorzy z zakaźnego, pokój był tak nagrzany przez słońce, że nie było czym oddychać. Okna duże, jak w słonecznym sanatorium, ściany cienkie, z zewnątrz tylko otynkowane.

– Gorąco tu u Was! – zaczepiłam starszą pielęgniarkę.
– To pierwszy taki dzień w tym roku, do tej pory zimno było. W tym pokoju w ciągu dnia za gorąco, a w nocy za zimno. Jak przyjdzie wietrzna zima, to zastygamy tu z zimna. Pożyjecie zobaczycie, a najważniejsze to sami się przyzwyczaicie. – wytłumaczyła pielęgniarka, podkreślając słowo “przyzwyczaicie się”

Tu też długo czekaliśmy. Już całkiem o zmroku, przyznali nam mały pokój z dwoma łóżkami, z oknem na całą ścianę. Dostaliśmy gotowanej wody, przekąski mieliśmy jeszcze swoje i pierwszy raz po trzech długich tygodnia w podróży zjedliśmy przy stoliku, i zasnęliśmy. Spaliśmy długo, twardym snem, dzięki niemu mogliśmy chociaż na chwilę o wszystkim zapomnieć.

Obudziły nas ostre promienie słońca, pasożyty, pchły, które przypomniały w jakiej rzeczywistości się znajdujemy. Przyszła pielęgniarka zmierzyć temperaturę, poskarżyłam się jej.

– Siostro tu są duże pchły, czy to my przynieśliśmy je ze sobą z barki?
– Nocowała tu Żydówka z lasu, której głowa była pełna pcheł, jak nią ruszała same wypadały. Wszędzie tu ich pełno. – wytłumaczyła jakby nigdy nic pielęgniarka.
– To my możemy się zarazić. Trzeba się umyć, wyprać ubrania dzieci. Czy będziemy mogły dostać ciepłej wody i grzebień by rozczesać włosy. – poprosiłam.
– Wodę dostaniecie by wykąpać dziecko, tylko mydła mało mamy, a grzebień przyniosę swój z domu pojutrze, jak będę szła do pracy. – powiedziała prawie uprzejmie.

Wykąpałam Zibuti, pierwszy raz od początku podróży, wyprałam ubranka. Wolno schną na słoneczku.

Dostaliśmy syte śniadania, po jednym dobrym śledziu, świeży ogórek, cukier, herbata, ciemny i jasny chleb. Jeden i drugi chleb strasznie kwaśny. Noża i widelców nie dali. Pielęgniarka, która podała nam śniadanie, stoi i obserwuje nas, tak jakby troszkę nam współczuła.

– Czy na mieście takie śledzie dostaniemy? – pytam.
– Można dostać, tylko nie takie tłuste i grube, raczej śledziki są. Ale dla pracujących raczej ciężko dostać- tłumaczy.
– Jak to “pracującym” nie można. Co wy opowiadacie? Jak to rozumieć? My u was dopiero goście, proszę wytłumaczcie nam.
– Jak do sklepu przywożą, wykupując ci, którzy nie chodzą do pracy. U nas da się przeżyć tylko jeśli dwójka pracuje a trzeci tylko stoi w kolejce. Pożyjecie, zobaczycie i przyzwyczaicie się.

Od śniadania zostało trochę chleba. Zabierająca talerze pielęgniarka zwraca uwagę:

– Nie posmakował nasz chleb. Nic, przyzwyczaicie się.

Strasznie gorąco w pokoju. Wyjść nie możemy, musimy czekać na kontrolę lekarza…

– Idźcie uspokoić swoje dziecko – krzycząc do pokoju wbiegła pielęgniarka.

Wystraszyła mnie strasznie. Wcześnie z rana byłam zapytać jak on się czuje, mówiły, że spokojnie śpi. Idąc pytam co się stało, gorzej się poczuł, pobił się czy jeszcze coś?

– Nie – odpowiada. – Nie je, nic nie mówi tylko płacze i płacze, podbiega do drzwi, jak tam nie puszczasz to leci do okna: oszalał czy co.

Wchodzę i widzę, rzeczywiście przyklejony twarzą do okna stoi i krzyczy tak jakby ktoś gryzł w tyłek. Pielęgniarka nastraszyła go zagadując po rosyjsku. Uspokoiłam swojego Kiejstunia, narwałam mu kwiatków z łąki, by położył dookoła łóżeczka. Swój strach Kiejsuś przekazał mi. Zaczęłam zastanawiać się, gdzie mój mąż z Dominykasem? Bałam się by nas nie rozdzielili. Co ja bym zrobiła z dwoma małymi dziećmi bez jedzenia, bez ubrań? Jak oni by żyli bez nas? Jak i gdzie się spotkać? Poszłam do sekretariatu, próbowałam podpytać sióstr może one coś wiedzą. Zasugerowałaby pytać lekarzy, którzy nas tu skierowali. Oni mają przyjść na kontrolę do sowich pacjentów. Pielęgniarka dodaje:

– Oni zatrzymali się przy pojemnikach z naftą, ale potem wsiedli znowu i zawieźli ich gdzieś dalej.

Pojawiło się jeszcze więcej wątpliwości. Gdzie oni? A oni nie wiedzą, gdzie my. Długo oczekiwana komisja przyszła do sekretariatu. Nas nie odwiedzają. Gonie ich na korytarzu i krzyczę pytając:

-Wybaczcie, koledzy lekarze! Bądźcie tak uprzejmi i powiedzcie, gdzie nasi mężczyźni? Nas tu wczoraj z chorymi dziećmi przywieziono, rozdzielili nas! Jak ich (znaleźć) jak mamy się odnaleźć?
– My nie znamy waszych mężczyzn! – w biegu odpowiada jeden z nich.
– To kto wie, odpowiadam ze łzami w oczach?
– MBP – krótka odpowiedź. Jak piorun uderzyły te słowa. MBP skazało nas na wyniszczenie, rozdzielili nas, szybciej wyginiemy.
– Nie bój się! – delikatnie odpowiada jeden lekarz – mąż was poszuka… – powiedział i poszedł dalej.

Piękny dzień. Słońce odwróciło się od naszego okna, zastanawiam się, gdzie oni.

Obiad. Jeść w ogóle się nie chce. Zupa niesmaczna – głowa śledzia i kilka ziemniaków do tego czarny chleb. Na wzmocnienie tylko szklanka mleka, pijemy razem.

Niedziela – wielkie szczęście – przyszedł mąż z Domikiem i Latk. ze swoim synkiem. Oni czyści, umyci, ogoleni. Cieszą się, że nas odnaleźli. Szczęście przerodziło się w spokój, strach zniknął. Ile rodzin nie ma na tyle szczęścia, są porozdzielani. Karał nas Bóg, ale tak jak wtedy zatrzymał podniesioną z nożem rękę Abrahama tak i teraz, zatrzymał MBP od rozdzielenia nas. Dziękuję Ci Boże!

Kiejstutek wyzdrowiał, wypisali nas wszystkich ze szpitala, idziemy… gdzie idziemy, czy to do domu… przecież my nie mamy domu…. idziemy w miejsce przydzielone do życia przez MBP. Niedaleko od miasta, tylko trzy kilometry. Najbardziej cieszy się Kiejstuś i wyrywa pierwszy do przodu, oby najdalej od tego miejsca. Latkauskai idą pierwsi my za nimi.

Nieogrodzone podwórko szpitala, przy samym oddziale zakaźnym, drewniana chatka – tam sklepik pracujących w szpitalu. Tam wszystko było, zapałki, mydło, zabawki, zapaszki, sól, ale najbardziej rozchwytywany towar to chleb. Nie widać ani cukru, ani mąki, ani grysu. Prosimy o chleb. Sprzedawczyni szybko przydziela kilogram, podsuwa do kupującego i mówi “płać”. Bardzo się spieszy.

– Ale ja chciałam w jednym kawałku ten kilogram (razem), daleko mamy iść, wygodniej by było tak nieść – proszę.
– Nie można! – krótko odpowiada.
– Jak to nie można, przecież ja chcę dwa kilogramy.
– Takie prawo, chcesz bierz, nie chcesz nie bierz.

Wzięłam trzy kawałki po kilogramie i jeden chleb a drugi dzieci niosąc idziemy do “domu”…

Lekko na sercu, że nie rozdzielili naszej rodziny, że dalej będziemy żyć razem, że już nie musimy nigdzie dalej jechać, że w końcu po tak długiej podróży odpoczniemy.

Lecz… rozpoczynamy życie znienawidzonych zesłańców, życie bezdomnych, bez doli ludzi…. Rozpoczynamy życie ludzi, których nie chroni prawo, rozpoczynamy życie ludzi skazanych na wyginięcie.

Wiem, że MBP przydzieliło nam miejsce na wiosce i o nic więcej nie pytam, bo i tak wszystko co usłyszę przysporzy tylko jeszcze więcej zakłopotania. Jednak pomimo to pytam:

– Jak wygląda przydzielony nam pokój?
– Zaraz sama zobaczysz…. ładny… – odpowiada uśmiechając się mąż.
– Wiesz, cieszę się, że po pierwsze nas nie rozdzielili, po drugie zostawili pracować przy mieście. Tu jednak i lekarze są, łatwiej można coś kupić i sprzedać. Być pozostawionym w lesie największa kara. Tam prawie nie ma miejscowych mieszkańców, przydzielonego jedzenia nie wystarcza, praca ciężka, pozostać żywym małe szanse. A tu, jeśli tylko Bóg zdrowymi pozostawi, będziemy jakoś żyć, damy radę, z głodu raczej nie umrzemy. Dużo nadziei daje wojna: w końcu przecież bolszewicy upadną. Niemcy tak szybko przemierzają, że najdłużej trzy miesiące i skończy się wojna. Po wojnie wszystko się zmieni, nie zostawią tak jak było, a to oznacza, że wigilię zjemy w domu. Ważne tylko przetrwać, pozostać żywym, ochronić dzieci a najważniejsze tego najmniejszego. Tamci starsi już wszystko jedzą, im łatwiej. Maluszek dopiero zaczyna życie w katastroficznych warunkach, będzie to Dziecko Ubóstwa. Patrz zasnął.

Długą drogę szliśmy w milczeniu. Krajobrazy nieciekawe – one tylko budziły wspomnienia naszej ojczyzny. Szliśmy, kuszeni wizją ojczyzny, patrząc, gdzieś nie wiadomo, gdzie, przed siebie. Lecz jak boleśnie jak uświadamiasz sobie, że wizja znowu ukrywa się za jakąś górką, na którą znowu masz na marne się wspinać. Ojczyzno czemu nas kusisz? Po co budzisz ból wymęczonej duszy.

– Justinasie, miałam wizje, że my jak bezdomni idziemy ojczystą drogą, idziemy do ojczyzny…
– Będziemy jeszcze iść mamo, ważne tylko byśmy przetrwali, zostali żywi i zdrowi. Jak tylko przejdzie wojna wrócimy.

Wiesz, małego karmić będziesz mogła jak najdłużej, chociaż do roku by i on mógł wrócić do swojego gniazda.

Myśl Justinasa – moją myślą; żyć tylko po to, by przywieźć dzieci do ojczyzny. Przywieziemy…

– Musimy być wdzięczni Bogu, że nas nie rozdzielili. Co Ty byś zrobiła sama z chorym Kęstutisem? Dominykas już mądry, cierpliwy, słucha się, ale ci dwaj maluchy?! Bóg ukarał, ale i oszczędził nas. Domika pilnował rzeczy. Ile strachu miałem, póki dostałem przydział pracy przy mieście do ceglarni. Żydzi dawali łapówki, by zostawili ich tu, drudzy krzyczeli, a ja razem z Dominykasem poszedłem prosić. Kiedy wytłumaczyłem, że dwójka dzieci i żona w szpitalu, to i mi kazali iść w prawo. Ci co zostali po lewej, wrócili z powrotem na barkę i zostali wywiezieni dalej. Choroba Kiejtusia nas uratowała. Przysłali tylko wóz z deskami, na który mieliśmy zapakować swoje rzeczy, przywiązać i jeszcze podtrzymywać by nie spadły. Całą noc pakowaliśmy. Domikas pomógł, przytrzymał, szliśmy piechotą za wozem – znowu całą noc wypakowywaliśmy, z rana do pracy wygonił kierownik od cegieł.

Tak gaworząc, doszliśmy do wioski – tu zostaliśmy osiedleni. Ta wioska w ogóle nie przypominał litewskiej wsi. Nie widać tu żadnego drzewa. Na marne szukamy obrazu, który przypominałby ojczyznę. Po prawej stronie drogi, łąka pochylona na wschód. Na tej łące bez ładu porozrzucane chatki. W wiosce jest ich około 70, zasiedlonych przez kołchoźników. Prawie przy każdym domku, stoi łaźnia i odgrodzony ogródek, z jakimiś trzema, czterema rządkami, posadzona tam cebula, rzodkiewka i czosnek, przy niektórych jest i nieogrodzony ogródek i zasadzone tam ziemniaki. Kołchoźnicy mają ogrody, a ci którzy pracują w kołchozie tylko kilka rządek. Wszystkie domy postawione w jednym miejscu. Po jednej stronie wioski kołchozu magazyn, a w drugim stajnie z końmi. Chlewy są w innej wsi za rzeczką.

Kołchoźnicy to raczej starsi lub starzy ludzie. Młodzi raczej unikają kołchozu, wyrywają się do fabryk, miejsc pracy w mieście czy też w szkole. Tam łatwiej i lepiej płatne, większy dostęp do jedzenia. W okresie wakacji rodzicom pomagają obrobić ziemie. Dom z którego nikt nie idzie do pracy do kołchozu, pozbawiany jest ogródku z ziemniakami. W wielu chatkach nikt nie mieszka. W wiosce jest tylko kilka dziurawych uliczek, zaśmiecone różnymi śmieciami, kośćmi, ubraniami. Podwórka raczej posprzątane, zarośnięte trawą, która tu jest bardzo ceniona, idziemy wszyscy wąską dróżką. Jak skoszą trawę, zimą wymieniają ją na mleko… W całej wsi tylko dwie świnie, które są własnością stacji radiowej, pięć owiec należących do nauczycielki gimnazjum i około 10 krów. Po jednej kurze (niektórzy nawet po pięć) ma prawie każdy mieszkaniec. Świnie i kury karmione są chlebem, który kupują w państwowym sklepie. Świnie hodują, ale nie spasą jej. Ci którzy mają krowy, wymieniają z sąsiadami i znajomymi trawę i kwiaty lnu na mleko, (a lnu też mało tu mają), póki dostaną karmę pod koniec roku rozliczeniowego z kołchozu. Ci co nie mają krowy zamieniają siano na mleko.

Specyficzny też tu styl domów. Najczęściej pobudowane są na okrągły kształt, w daleko wysuniętymi spadami w stronę podwórka. Dach przykryty długimi deskami, okna pod samym poddaszem, białe ramy. Do każdego domku wchodzić trzeba po schodach, najczęściej pięć schodków. Bogatszych schody w domu, pomalowane, a biedniejszych na zewnątrz, niemalowane. Pod schodami małe drzwi do pustego pokoiku. Cały budynek podzielony na cztery części na górze i cztery części na dole.

W jednej części, pokoje letnie, przestrzenne i wyższe pokoje, w drugiej części zimowe pokoju, małe niskie pokoje blisko komina. Wszędzie grube podłogi. Największą część pokoju zajmuje rosyjski piec. Łóżek mało, gdzie tu ujrzysz. Zimą śpią na piecu czy też na noszach, a latem na podłodze. Mają chwalebne przyzwyczajenie – podłoga, stół i ławki malowane jasno żółtym kolorem. Podłoga czysta, błyszcząca, pościelone tam różne materiałowe dywany. Pokoje zarówno letnie i zimowe pełne pluskw, tu nikt się tym nie dziwi, przyzwyczajeni, mówią, że one nie gryzą. Kanciapa zastępuje świerń, chlew, toaletę i łazienkę.

Oto i nasz dom – miejsce pobytu. Mały przedsionek, w małym pokoju pomalowane schody, a obok nich drzwi do dolnej części domu. Wchodzimy schodami po prawej stronie zimowy pokój z dużym rosyjskim piecem i obok niego schody do dołu, gdzie przechowywane są ziemniaki: naprzeciw drzwi do kanciapy: tu przy ścianie dziura – toaleta, po drugiej stronie pokoje letnie, wysokie, okna duże, przestrzenne z rosyjskim piecem w środku, a koło niego schody do schowka.

Mieszkalne pokoje wysoko podniesione półtora metra nad ziemią, dół pusty. Idę schodami na górę i myślę sobie jak strasznie będzie tu spędzić zimę, z dołu ciągnie zimno, z małymi dziećmi… w gorący dzień aż dreszcze mnie przeszły.

Ogólne wrażenie – czysto: podłoga pomalowana błyszczy się, ławki przy ścianach, stół pomalowany aż się błyszczy. Cała ta część podzielona na trzy pokoje, w nich mieszkają trzy rodziny, wszystkie z Kelmiskes. W pierwszym pokoju i kuchnia z jadalnia, w drugi zamieszkali Ragauskienie z trójką dzieci, najstarszy 14’letni a w trzecim my z Łatkauskais. Na razie jemy razem.

Rozpoczęliśmy życie wygnańców, życie bezprawnych pracowników. Łóżek nie mamy, śpimy na podłodze. Mężczyźni idą do pracy, do dopiero co powstającej ceglarni. Taczkami wożą glinę, przez rzuconą deskę. Jak sucho droga jest do zniesienia, ale jak spadnie deszcz, to straszna męczarnia, bo kółka często się zsuwają z deski.

R formuje cegły. My razem z Latl. i wszystkimi dziećmi jesteśmy w domu, bo w ceglarni nie ma żłobka ani przedszkola. Na obiad wracają do domu, ale pracują od 8 z rana do 5 wieczorem z jedną godzinną przerwą na obiad. Wietrzymy i suszymy ciastka, które przywieźliśmy jeszcze ze sobą. Chleba dostajemy po kilogramie, starcza nam go, powiększamy więc zapasy, w końcu wojna. W trakcie każdej wojny głód i bieda nieunikniona, a tym bardziej w takim niepoukładanym państwie jak ZSRR. Starsi pracownicy ceglarni (nie ma w ich gronie ani jednego miejscowego, wszyscy przywiezieni), opowiadają, że oni szczęśliwi wtedy jak mogą jeść chleb bez umiaru i oszczędzania. Przeżyli biedę w trakcie domowej wojny. W trakcie wojny Fińskiej też głodowali. W trakcie głodówki, wiele osób umierało, a wyjątkowo dużo na północy. Wszyscy mówili, że w trakcie tej wojny też czeka nas głód. Dlatego też suszyliśmy chleb, który zostawał.

Mamy nadzieję szybko powrócić do ojczyzny, jednak zostawiamy rezerwy jedzenia, bo głód może przyjść z dnia na dzień. Musimy przetrwać, nie umrzeć z głodu, musimy jeden drugiemu pomóc, Litwin Litwinowi, jak brat kochanemu bratu. Najważniejsze, byśmy ci poszkodowani trzymali się razem. Sama w swoim sercu podjęłam decyzję, że będę tak żyć, by każdemu Litwinowi pomóc jak najwięcej: słowem, wsparciem, podniesieniem na duchu, odpuszczeniem jak trzeba itp.

Nie rozmawialiśmy o podziale obowiązków, samo przez siebie wyszło. Domowym gospodarstwem i zapasem jedzenia zajmuje się ja, Latk, chodzi do miasta po zakupy, Rag. pali w piecu i go pilnuje.

Nowe życie, nowe warunki i nowe otoczenie.

Wspólne mieszkanie trzech rodzin, wspólny korytarz i wąska ścieżka przez podwórko, posadzone ziemniaki, urośnięta trawa, wspólna zaśmiecona uliczka, wspólna droga prowadząca do stolicy.

Dookoła chatki i łaźnie. Dookoła szare domy, obumarła bez życia wioska. Tu nie ryczą byki, tu nie słychać owiec, nie gderają gęsi, nie kwiczą świnie, nie szczeka pies – wszędzie cisza, spokój i niepokój. Litwinowi przez tą ciszę budzi się strach i ogromny ból w zranionym sercu. Prawie każdej chatki podwórko porządnie ogrodzone (zamiast “porządnie” czytaj “starannie”). W płocie nie ma przejścia, wszyscy przechodzą przez płot! Dziwne! Patrząc na ogródek od razu możesz ocenić, który z miasta, a który rolnik. Mieszczanie mają większe działki – do sadzenia ziemniaków, a inni mają tylko małe ogródki a w nich posadzone kilka cebuli, gdzieniegdzie czosnek, może kilka rzodkiewek (zimowych). Najbardziej cenione i dopieczone warzywo to ziemniak. W całej wiosce ani jednego kwiatka, tak jakby one w ogóle tu nie rosły. Ogródki czyściutkie, bez trawy, obkopane głębokim rządkiem by z łąki nie przeszła trawa.

Dzień pogodny, słoneczny: noce jasne, wyraziste białe północne noce. Smutno, smutno… tęskno, tęskno… ból, ból… A sercu bliskie ogródki kwitnącej ruty, piwonie z czerwonym sercem, sady wiśni… Boże święty jeśli nie skróciłbyś czasu, kto by to wytrzymał.

Próbujemy przyjąć się w miejscu, gdzie zostaliśmy osiedleni – przyzwyczaić się, zaaklimatyzować. Czy damy radę? Nie! Wątpię! Chyba, że po tym wszystkim zacznie się dziać coś nowego. Chyba że… Kiedyś… Dziś na pewno nie!… Nie! Tu nasze uczucia umierają! Żyjemy po to by przeżyć wrócić do ojczyzny i tam umrzeć. Żyjemy by przywieźć nasze małe dzieci do ojczyzny.

Zmywamy z siebie kurz i brud podróży. Wodę mamy dostępną na podwórku. Studnia wąska, głęboka, woda zimna, mrozi ręce. Mężczyźni wracając z pracy przynoszą drewno. Piec nie ma płyty jest tylko piec do pieczenia chleba. Musimy się dostosować – piec, gotować i podgrzewać w środku pieca. Do tego potrzeba dużo drewna i nie do końca wygodnie. Ale co zrobisz, palimy i z rana, i na obiad i wieczorem, i gotujemy obiad i podgrzewamy wodę. No i dostaliśmy za to od właścicieli, żebyśmy nie spalili domu i całej wioski. Sam krzyczał i jeszcze doniósł MBP. Przygotowaliśmy sobie miejsce z płyt do gotowania na zewnątrz. Tu już nikt nie krzyczał tylko przychodzili popatrzeć co gotujemy.

Piękna niedziela, słoneczny poranek, szykujemy się wszyscy nad rzekę, wziąć trzeba znoszone koszule, uprać, odpocząć. Niestety pracownicy dostali nakaz by iść nad rzekę, wrzucić drzewa, do rzeki które zatrzymały się na brzegach. Zostaliśmy w domu serce pęka, ojczyzna woła promieniami słońca, delikatnym muśnięciem wiaterka… nawet nie czujesz jak wstajesz i słuchasz tego zaproszenia a łzy same ciekną…

– Mama, Zibut wstał… – przerywa smutne myśli Domikas. On zauważa, ten moment u mamusi, ale nie rozumie go.

Biedny mój Domikas! To bardzo wrażliwe dziecko, a nie może niestety tego pokazać. Został tak dotknięty tym nieszczęściem, tak to wszystko poruszyło jego nerwy, że w nocy ma problemy z utrzymaniem pęcherza.

Od urodzenia wychowywałam tak jak wskazuje niemiecka pedagogika – wychować stabilnego i twardego człowieka. I ten mały mój człowiek został wstrząśnięty nieszczęściem. Popuszcza w nocy. Ile pracy przy tym! Jak szkoda mi dzieci. Za co oni stracili ojczyznę? Jaka ich przyszłość? Nikt nie może odpowiedzieć ani przewidzieć.

Bardzo niewygodnie i męcząco gotować na świeżym powietrzu na płytach, wiatr rozprasza dym i roznosi popiół na wszystkie strony, uchwyty rozgrzane, boki garnków rozpalone, ciężko je zdjąć. Ręce poparzone, włosy zadymione … Dookoła biegają dzieci. Obok stoi wózek, a w nim mały Ziba: i on niespokojny czeka już na jedzenie. Im bardziej dzieci głodne tym bardziej tulą się do mamy, tym bliżej podchodzą do ognia i robią się bardziej natrętni, denerwują starszych, nie starcza cierpliwości. Najbardziej dokucza mój szybcioszek Kiejstuś, patrz tu stoi obok ciebie, a tu już po drugiej stronie ognia, to znowu gdzieś bawi się ogniem… żeby szybciej się gotowało, przecież zaraz tata wróci i pójdziemy jeść obiad… i niestety stało się nieszczęście, zaczepił nóżką o garnek, i rozlał na nóżkę – wrzasnął z bólu, ale zamiast współczucia – oschle odepchnęłam go na bok… “czego podchodzisz do ognia?” Siedzi i płacze, boli go. Zdejmuje skarpetkę, razem z nią i skóra schodzi. Czy można zdobyć się na większe okrucieństwo ze strony matki. Zamiast przytulić, współczuć, odepchnęłam. Serce pęka, żal dzieciaka, wstyd za swoje okrucieństwo. Boże wybacz mi, daj mi siły, być cierpliwej dla swoich nieszczęśliwych dzieci!

Małego Zibutis trzeba często myć, suszyć. Trzeba prać jego pieluszki, miejscowe kobiety idą na niedaleko położoną rzeczkę. Idziemy i my. Piękny słoneczny letni dzień. Jesteśmy za wioską. Przed oczyma już widziany widok: duża łąka, zarośnięta krzakami, między lasem i łąką woda, płynie rzeczka. Podobne wydarzenie, widziałam to przed naszym wyjazdem we śnie i ten sen był znaczący – ciarki pojawiają się na same wspomnienie.

Ciężko żyć bez przyszłości, a my jej nie mamy… wojna, co ona przyniesie? Czy uzna, że jesteśmy godni by stanąć na ojczystej ziemi, by bez strachu oddychać jej powietrzem. Jaka czeka przyszłość naszych dzieci? Kim oni będą? Czy będą pamiętać, że są urodzeni Litwinami? Czy przypomną sobie, że mieli rodziców? Czy docenią swoją przeszłość?

Śni mi się stacja dużego miasta, tak jakby w Kownie, pełno ludzi. Nieznajoma kobieta, przykryta czarną chustą, daje nauczycielce L. do picia leki przeciwko truciźnie. Biedna nauczycielka L. myślę sobie patrząc na nią. Mąż w więzieniu, synek umarł i trucizna… Opatulona czarną chustą, nie przerywa swojej pracy, kobieta odwraca się ode mnie i cicho, tak jakby największą tajemnicę powiedziała: ” I ciebie prześladują!”. Nie zdążyłam się zorientować a ona zniknęła w tłumie. Zaczęłam się zastanawiać, przestraszyłam się jej przepowiedni i bardzo zależało mi na tym by się dowiedzieć kto prześladuje. Tajemnice może zdradzić tylko czarna kobieta, lecz jej nie ma, ona zniknęła w tłumie. Zaczęłam jej szukać i sama się zgubiłam. Znalazłam się w nieznanym, brudnym, mokrym, zaśmieconymi uliczkami mieście. Miasto puste, błąkam się tu sama. Kto mi drogę pokaże, jak i gdzie znajdę drogę do swojego domu. Patrzę w dal, widzę samochód, podobny do traktora, roboczy samochód, wokół pracują ludzie, brudni. Podchodzę do nich i proszę, żeby doprowadzili mnie do znajomej mi drogi, albo chociaż wskazali mi ją. Oni nie słyszą mojego głosu, czy udają, że nie słyszą i nucą jakieś radzieckie piosenki. Wyszłam z miasta w pole. Tu małe chatki, a za górką woda… na wodzie statek…. Zaczęło mocno padać. Wszędzie cieknie woda, nic nie widać przez deszcz. Skąd się wziął koło mnie ten człowiek – żyd. On widząc mnie zmęczoną, mokrą, nieszczęśliwą, proponuje pomoc w znalezieniu drogi. Zaprasza do ostatniej chatki na końcu wsi, tam można dowiedzieć się gdzie jest droga. Nie do końca jestem przekonana, ale idę mając nadzieję na pomoc, idziemy do chatki, wchodzimy przez miniaturowe drzwiczki. Jesteśmy w środku, lecz mój towarzysz najwidoczniej zapomniał, że przyprowadził mnie tu ze sobą i coś negocjuje po żydowsku. Jeszcze bardziej się przestraszyłam by mnie nie zamknęli, wyszłam na zewnątrz. Przestało padać. Patrzę w dal, mgła się rozeszła, woda zniknęła, przed moimi oczami łąka pełna krzaków, pomiędzy nimi jeziorko… To ten widok, na który dziś patrzę, to samo wzgórze, ta sama łaźnia z miniaturowymi drzwiami. Długo stałam w tym samym miejscu, skupiona starałam sobie przypomnieć tą drogę i postanowiłam iść nią z powrotem, tylko okazało się, że w tej samej ulicy duży dół, przez niego wzniesiony do góry mosteczek. Zaczęłam się zastanawiać, może iść przez niego, chociaż błądząc na pewno nie przechodziłam przez niego wcześniej. Gdy ja zastanawiałam się, z naprzeciwka zaczął iść mężczyzna. I kiedy on był w połowie, mosteczek bardzo powoli zgiął się w dół… “Tam nie ma przejścia. idę drogą, którą przyszłam, w lewo…” macham ręką i idę wąskim brudnym chodnikiem krótkiej uliczki, w dali zauważyłam szeroką słońcem rozświetloną ulicę, pełna czysto ubranych ludzi, z dobrymi nastrojami, bez cierpienia na twarzy, przemieszczających się do wszystkich stron. “Jestem uratowana” pomyślałam, zrobiło się lekko, lekko… obudziłam się…

Smutnym wzrokiem przywitałam widok, który poznałam we śnie i idąc suchą, popękaną ścieżką w dół do rzeczki, starałam się zrozumieć sen. A on był tylko kuszącą nadzieją, o szczęśliwych braciach, którzy zostali w ojczyźnie, pod ciężką osłoną wojny, zostali oddzieleni od nas…. nastrój zrobił się taki jakbyśmy zostali żywo pochowani… Ból rozrywa serce, położyłbyś się na ojczystej ziemi, przytuliłbyś ją, zjednoczył z nią, pochowałbyś ten ogromny ból…, lecz dookoła tylko dalekiej północy lasy…

Zakazane nam wychodzić do miasta bez pozwolenia, a miasto blisko, tylko trzy kilometry od nas. Nie mamy żadnych dokumentów, tylko dwa ogólne wpisy, jeden z nich jest u MBP a drugi u pracodawcy. MBP sprawdza co tydzień, a pracodawcy komendant codziennie. Aby się przekonać co można kupić na zimę trzeba pójść do miasta. Chociaż byliśmy przekonani, że wojna długo nie potrwa, lecz uznaliśmy, że zimę spędzimy jeszcze na północy.

Po pracy tatuś z L poszli do miasta i nie wracają. Już wieczór, a ich dalej nie ma. Jasne, że wpadli, tylko pytanie, gdzie i jak ich szukać. Niepokój: rożne wizje się pokazują, jedna od drugiej straszniejsza, tatusia życie w więzieniu, moje życie z trójką dzieci wśród obcych, wrogich mi ludzi.

Położyłyśmy z L. dzieci, taka katastroficzna sytuacja, że nie ma słów na pocieszenie.

-Mamusiu jak my będziemy żyć, jeśli tatuś nie wróci? – pyta Domikas nie mogąc spać. To pytanie jak nóż w moje serce. A co mu odpowiedzieć i jak uspokoić jego ogromny niepokój, który się pojawił w serduszku małego dziecka. “Śpij Domikusiu, jutro porozmawiamy, już noc”. ” Mamusiu, ale ja nie mogę zasnąć!” “Śpijmy razem”, uspokajam leżąc koło niego na podłodze. I zmęczeni tym nie pokojem razem zasnęliśmy.

Wcześnie z rana obudził się Zibutis. Pierwsze spojrzenie i pierwsza myśl – nie ma tatusia. “Co będziemy robić bez tatusia?” Karmiąc cały czas myślałam o tym samym. Jak tylko rozpoczęły się godziny pracy, biegnę do tatusia miejsca pracy, do komendanta. Tam też go nie ma. Wszyscy współpracownicy współczują, a komendant tylko mruknął “wyszedł bez mojego pozwolenia” i milczy. Proszony kilkakrotnie, łaskawie zgodził się że po pracy sprawdzi w odpowiednich instytucjach, pospiesznie wracam do dzieci i tak idąc zastanawiam się, kim ja będę dla dzieci jeśli stracimy tatusia? Fizycznie jestem słaba, dzieci małe. Zostałabym tylko taką matką, która urodziła dzieci w ubogim świecie, i skazałam ich na życie bezdomnych, i skazanych na śmierć. Wróciłam do domu a tam pogrzebowy nastrój: cisza, schowany ból w ciszy, w wolnych ruchach, pytającym wzroku. Nie mogłam wziąć się do jakiejkolwiek pracy, nie zerkając jeszcze raz przez okno, a może zobaczę. W głębi serca wyraźna nadzieja. Około południa zobaczyłam przy samej bramie jasnego tatusia i ciemnego m. L. “Dzieci wraca tatuś, biegnijcie się przywitać!” Usiadłam, poczułam, jak schodzi ogromny cień, tylko nie wiem czy bólu, czy strachu, czy strasznej wizji przyszłości… poczułam lekkość tak jakbym urodziła dziecko. Czy to ze szczęścia, czy z wdzięczności najwyższemu za powrót ojca, spłynęła łza.

– No jak żyjecie! Czy wszyscy zdrowi? – pyta tatuś.
– Nie wiem, jak ci powiedzieć: co my w tym czasie przeżyliśmy!? Czuliśmy się tak jak by ktoś nas żywych chciał pochować. Stracić w obcym kraju Tatusia – tak się baliśmy – że żadnymi słowami nie da się tego opisać.
– Nie mniej martwiłem się i ja, od Was odłączony, przeżywałem to samo co i Wy, ale nic dobrze, że tak się skończyło… Ale wiecie co, my oboje strasznie głodni, od wczoraj nic nie jedliśmy.

Jedli i opowiadali, jak ich zatrzymało MBP.

– Poszliśmy do miasta i pierwszego napotkanego zapytaliśmy, która to będzie największa ulica. Zapytany, zażądał iść z nim do milicji. Tu nas zatrzymali i przekazali wiadomość MBP. MBP przewieźli do swojego więzienia, przesłuchali, nakrzyczeli, pobili i zamknęli do celi. Z rana przynieśli nasze papiery, znowu przesłuchiwali i w końcu wypuścili. Nie daj Boże popaść w ich ręce! – Tym razem bardziej szczęśliwych ludzi od nas na tym świecie nie było.

Drobnostkowe i ciężkie to życie. Gotujemy w jednym garnku z nauczycielką L. układ naszych rodzin podobny: ich dwójka

(“Tu pamiętnik się urywa. Wiemy, że Justinas, ojciec, z Syberii nie wrócił, zginął. Matka, autorka pamiętnika, ciężko zachorowała, przewieziona do Ojczyzny zmarła w szpitalu. Dzieci przeżyły.”)

Sibiras

© 2022 Tomasz Betka. All rights reserved.