Moja powieść rozpoczyna się 14 czerwca 1941 roku. Leniwy, melancholijny poranek, kropi drobny deszczyk, z którego bardzo cieszą się rolnicy. Niania przyniosła mi do nakarmienia mojego małego Konstantina, którego starszy brat Kęstutis nazwał “Ziba” od wróbelek. “Mały jak wróbelek”, powiedziała mama, kiedy wróciła ze szpitala i pokazała młodszego braciszka. Przyszła w odwiedziny Sofija, która opiekowała się Kęstutisem. Bierze on Sofiję za rękę i mówi patrz, patrz “ptaszek Ziba”. I tak został najmłodszy członek rodziny nazwany bez chrztu Ziba, od wróbelka. A imię z chrztu Konstantinas – Antanas zostało tylko w papierach.
Malutki Ziba je, a moje oczy się zamykają, tak chce się spać, wczoraj za długo siedziałam przy egzaminie z historii, wracając wzięłam jeszcze pomidory i kalafiory do sadzenia, a samo ich przywiezienie to już komplikacja. Czwórka małych dzieci, ja i kierowca P. Petrute. Jechaliśmy jednym koniem, dorosłym, nuda, dzieci przeszkadzają, jednak dla nich, ile to szczęścia, ile ciekawostek, nowinek geograficznych. Do cmentarza świat im już był znany, jednak dalej ani staw pełen wodnych lilii przy olbrzymim dworskim młynie, ani mosteczek, ani dworski zamek, nie był im dotąd znany. Pierwszy raz to wszystko widzą. Pytają, jeden drugiemu pokazują, tłumaczą. Wiosną razem z ciocią Jadzią przekopałyśmy rządek, wypieliłyśmy chwasty (przygotowałyśmy ziemię pod nowy ogródek), zasadziłyśmy sadzonki i podlałyśmy.
Słońce już zachodziło, ale jeszcze pojechaliśmy złożyć życzenia sąsiadowi Antkowi, znowu jechaliśmy ze wszystkimi dziećmi, tylko już nie jednym koniem a kilkoma i w dużym wozie. I tu też dla dzieci dużo radości, najbardziej zaciekawił ich mały piesek, który tak jak i dzieci spał w łóżku. Dorośli zadumani, zastanawiają się nad jutrem, opowiadają sobie o kolejnych poczynaniach bolszewików, o strasznych katorgach w więzieniach oraz o zbliżającej się wojnie, która jest jedyną naszą nadzieją. Przychodzi i ostatni gość p. Petrute. z daleka woła:
– Czemu nie świętujecie, przyszłam was rozweselić, angielskie radio mówi, że relacje rosyjsko-niemieckie są tak napięte, że na dniach można spodziewać się wojny. A kto wygra? Oczywiste!… Zanuciła: ten pewien naszego jutra…
Do pokoju pośpiesznie i z despotycznym wyrazem twarzy wchodzą nieznani nam mężczyźni. Za nimi jak zawsze z delikatnym uśmiechem idzie też służąca Ezliuke, a w korytarzu widać zadowoloną twarz wójta Bielskiego. Ociekająca w dreszcze niespodzianka. Jak piorun z jasnego nieba pojawiła się myśl – o Boże, więzienie!… Nagle wyschło mi w buzi, zrobiło się niedobrze, cała zamarłam. Obok przy głowie spał mały Ziba, a oni wszyscy którzy weszli, mieli wykrzywione, pazerne, złe twarze.
– Wy Justinas, syn Józefa? – zwrócił się do męża pierwszy czekista czytając pismo.
– Ja. – odpowiedział mąż.
– Wstańcie, ubierajcie się! Dano wam pół godziny.
Postrzelą?!? – pomyślałam i usiadłam razem z mężem.
– Czy to Wasza żona J. R. – M? Córka M? – zapytał ten sam czekista po rosyjsku.
– Tak. – odpowiedział mąż.
– Również szybko się ubierajcie. Macie pół godziny.
– Umrzemy razem. – pomyślałam i od razu spokojniej mi się zrobiło, jakby siły mi wróciły, znowu złapałam równowagę. Wstałam w samej piżamie z łóżka, obok mnie stał żołnierz z bronią.
– Dominykas, syn Justinasa – gdzie? – zapytał czekista.
– W pokoju dziecięcym. – wytłumaczył mąż.
– Przyprowadź go! Niech się ubiera – dodał.
Jak wilki rzucili się do pokoju dzieci, pazernym wzrokiem czerwonej armii, wójt widząc Elziuke przyniósł śpiącego Domika, który właśnie co skończył pięć lat, i rzucił go na łóżko, chcąc by się obudził.
– Kęstutis, syn Justinasa! Dajcie go tu! – krzyknął czekista.
Przynieśli i dwu i półrocznego Kiejstusia.
– A ten też wasz? – zapytał wskazując na śpiącego dwumiesięcznego Ziba.
Otrzymali pozytywną odpowiedź, ale nie kazali ani jemu się ubierać ani jego ubierać. Czy może dlatego, że leżał zawinięty w kopertę, czy może dlatego, że nie był na liście skazanych na śmierć.
-Boże. Boże! Nawet dzieci powystrzelają?
Umrzemy wszyscy razem. I zrobiło mi się spokojniej, że nie zabiją tylko samego męża, a wszystkich razem. Oby to było jak najszybciej.
– Ubierzcie dzieci w ciepłe ubrania. Każda osoba może wziąć ze sobą 50 kg dodatkowo i jedzenia na miesiąc. Wszystko co weźmiecie będziecie musieli sami nieść. Ubierajcie się szybko, bo po pół godziny wygonimy tak jak stoicie.
Teraz zauważyłam, że w gronie czekistów są też moi uczniowie: młodzieniec z drugiej klasy, Z. Bielski z ósmej klasy, i pijak, który wcześniej ukończył cztery klasy Daujotas. Młodzieńcy z czerwonymi poszli dalej robić kratę, w pokoju został Rosjanin czekista i wójt.
Trzeba było szybko się ubierać. A z wypowiedzi “ubierzcie ciepło dzieci” wynikało, że strzelać do nas nie będą, lecz wywiozą tam, gdzie zimno, gdzie daleko od ojczyzny zmuszeni będziemy umrzeć.
Ale czy my z trójką dzieci daleko dojdziemy? Jakie rzeczy możemy wziąć, jeśli dzieci będziemy musieli nieść? Co wziąć do jedzenia? Sama jeszcze nie czuje się w pełni silna po porodzie? Umrzemy – nie nagle, lecz powoli, osłabieni i na głodzie gdzieś po drodze. Wizja strasznej przyszłości odebrała mi siły, całe ciało ociężałe, tak jakbym się już stawała trupem.
Przyniosłam, ile się dało koszul i sukienek. Elziuke pościeliła na podłodze prześcieradło i zaczęła pospiesznie pakować.
– Po co mi sukienki i tak ich nie poniosę. – oddałam Elziukei i Zibiucio niańce Jadzi.
Ubrali dzieci. Dominykas jeszcze śpi. A Kiejtuś zawsze szybki jak kuropatwa, patrz już przy parapecie robi dziurkę, do której z dachu kapie woda. On nie czuje, że my się szykujemy do powolnej śmierci, chce się bawić, żyć, oddychać powietrzem naszej ojczyzny.
Obudził się mój malutki, wzięłam go by go przewinąć, wierzga nóżkami i się uśmiecha, uśmiecha się pierwszym niemowlęcym uśmiechem patrząc w przerażoną twarz mamusi. “I Ty skazany na śmierć. Ty również polityczny przestępca”. Przybiegła opiekunka, przytuliła małego Zibuti i zaczęła płakać z wielkim żalem.
– Jadzia, Twoje łzy nie uratują nikogo, bądź dobra, nakarm dzieci, bo… bo… nie wiadomo, kiedy i kto im da jeść. Przygotuj dla Zibi mleko, bo mnie nie wypuszczają z tego pokoju. A co będziemy jeść później?
Wójt stoi i patrzy na to co się dzieje i uśmiecha się diabelskim uśmiechem.
– Proszę Pani, niech zostawi mi Pani Zibuti, ja go wychowam, co Wy będziecie robić z takim malutkim w drodze? – prosi opiekunka.
Kochana Jadziu, Ty prosisz o to co dla matki niemożliwe, jeśli Bóg tak będzie chciał – umrzemy wszyscy razem. Do pokoju weszła moja bratnia dusza.
– Petrute, i Ty przyszłaś nas pożegnać? Ty mój świadek, Ty zawsze jesteś, nawet przed śmiercią nas pożegnać chcesz?- Przyniosłam pieniądze, Justinas zostawił… – łkając, przecierając łzy wytłumaczyła.
– Zostaw Ziba, my razem z Jadzią go wychowamy… On potrzebuje mleka.
– Nie. – odpowiedziałam kategorycznie, nad niczym się nie zastanawiając.
Przyszedł Daujotas i zaraportował po rosyjsku.
– W wózku znaleźliśmy tylko materiał do szycia garniturów męskich, nic więcej.
– Wszystko przeszukaliście?
– Tak szefie.
Do pokoju wchodzi Z. Bielski, sekretarz, kierownik. Mój całkiem dobry uczeń, inni nauczyciele skarżyli się na niego, że cały czas niezadowolony, zgorzkniały i nikomu nie ufa.
– Przyszedłeś skazać swoją nauczycielką na wygnanie czy na śmierć?
– Tak proszę Pani, wygnanie na Północ. Weźcie dla dzieci jak najwięcej ciepłych rzeczy i kożuchów.
– Muszę przyznać, że nie mamy takowych. – odpowiedziałam mu.
Ale powiedz mi, czy sam z siebie, z czystym sumieniem wysyłasz nas na wygnanie, na północ braci Litwinów? Przecież rozumiesz, że my tam wyginiemy, nie przyzwyczaimy się do życia tam, tam głód, bieda….
– Inaczej nie można, proszę Pani, tego oczekuje partia!
– Mówisz partia? Czy Ty nie rozumiesz, że partia to Rosjaninie, a TY jesteś Litwinem. Czy to nie rusza Twojego litewskiego sumienia? Czy ono milczy?
– Nie! Inaczej nie da się wprowadzić swojego porządku.
– Porządku – rosyjskiego? Zastanów się dobrze, a pod komunistą odnajdziesz Litwina!
– Powiadasz proszę Pani, że tam bieda i głód? – odezwał się stary Bielski. A mąkę pszenną jaką nam przywieźli? Takiej nawet u nas niema. A samochody, traktory!
– Panie wójcie to wszystko, to dla oślepienia takich głupków, co i tak dalej, nic więcej niż czubek swojego nosa nie widzą.
Wyprowadzili męża. Zostałam sama z Zibą i stróżem wójtem. Trzeba zabrać ze sobą mydło, płaszcz, buty. Nie przychodzą ani ciocia, ani męża siostra Jadzia. Idę sama.
– Nie możesz iść sama – krzyczy wójt.
– Nawet do toalety, tu tuż obok?
– A jeśli jest tam jakaś broń??
– To idźmy razem!
Odprowadził mnie do toalety, obejrzał czy w środku nic nie ma i czeka. Po minutce krzyczy:
– Szybciej, trzeba już jechać.
Drzwi wszędzie otwarte, wiatr wieje, dzieci ubrane w zimowe płaszczyki. Na zewnątrz deszcz. Popatrzyłam na dzieci, patrzą pytającym wzorkiem jeden na drugiego, obserwują obcych ludzi, uzbrojonych mężczyzn. Dzieci nie mają wystarczająco ciepłych ubrań, płaszczyki im za małe… krótkie.
– Szybciej! Pospieszcie się! – krzyczą Rosjanie…
Gdzie my mamy się spieszyć? Co na nas czeka? Czy wrócimy jeszcze tu, do swojego gniazda, do swojego łóżka, domu? Serce płacze, pęka z bólu i szepcze: “jeśli wroga ludzkości pokona władca przeznaczenia…” “a jeśli nie?” wtrąca się umysł. “gdzie nasze groby… w rowie, przy drodze, w bagnach czy w lesie?
– Szybciej! – przerywa wizję Rosjanin.
Gdzie? Na śmierć? zdążymy jeszcze. Skazany na śmierć nie możesz się spieszyć…
Przyszła sąsiadka J.R. Nie smućcie się M. jedziemy razem! Już mi kierowca opowiedział wszystko. Ja mało wzięłam, zatem Ty M., bierz jak najwięcej, podzielisz się też ze mną. Byłam już piwnicy po krupnik, napiliśmy się z kierowcą i żołnierzami, a oni dalej sami się spili. Znoszą już wszystko do samochodu. Wzięłam dżemy, wekowane owoce, kiełbasy i słoninki.
Tak póki umrzemy musimy żyć.
Zerknęłam do pokoju dzieci pusty, za oknem ludzie i ciężarówka. W niej J. R. dzieci, matka jej rzeczy i nasze też, dookoła ludzie – nasi byli pracownicy, teraz – tworzący nowe.
Przyszła ciocia Stanisława, strasznie rozbita tym co widzi.
– Dzieci… Zjedzcie… Dajcie malutkim…
– Ciocieńka, jedzenie zatrzymuje się w gardle… Dajcie dzieciom…
– Dzieci też nie chcą, weźcie im mleka na drogę, bo co oni będą jeść?!
– Prawda ciocia, musimy wziąć mleko, tym bardziej dla malutkiego Ziba… Co ja mu dam jeść jak sama nie będę jeść. Trzeba gotowanego mleka wziąć, chociaż na początek będzie.
Zostaliśmy sami, bez żadnych stróży, dookoła pustka, żadnych rzeczy, ludzi brak. Drzwi pootwierane, wiatr przewiewa, kuchnia pusta, oni wszyscy już przy ciężarówce. Wszystko spakowali i czekają… Tylko mnie z małym nie pilnują… Matka od dzieci nie ucieknie.
– Dajcie chociaż ugotować dla mojego małego mleko! Kto ugotuje? Gdzie garnki? Przy drzwiach do kuchni stoi uzbrojony stróż i rozmawia z naszym byłym pracownikiem Grinium.
– Griniau bądź tak dobry, poproś Elziuke by ugotowała małemu mleko chociaż na podróż. Nie przerywa rozmowy, nie słucha mnie. Najwidoczniej cieszy się, że jego była gospodyni będzie wywieziona. Umyłam buteleczkę, ktoś przyniósł ciepłe mleczko i wlał do niej, zmuszając mnie do wypicia tego.
Trzeba ostatni raz z dzieckiem na rękach, zerknąć na nasz dom. Ogarnął mnie ogromny ból, ból nie do opisania lecz bez łez… Przeżegnałam się.
Chodź malusieńki, czekają na nas… Na zewnątrz pada, mój malutki już mokry, czym go wysuszę? Pokoje puste. Czy będę musiała z mokrym niemowlakiem wsiadać do mokrej ciężarówki… W niej już siedzą mąż z dziećmi, pełno tam już ludzi.
Ciocia Jadzia pomóż proszę w biedzie! Mój malusieńki cały mokry nie mam go czym wysuszyć.
Jadzia idzie powoli, nieśpiesznie i nic mi nie odpowiada, nie reaguje na moje prośby. Jakoś udało mi się wyprosić o pościele – ciocia jest pogrążona w bólu. Jej oczy są pełne przerażenia….
Wzięłam dziecko, buteleczkę z mlekiem i przekroczyłam próg domu… Na zewnątrz do moich nóg rzucił się Zigmutis, chciał się pożegnać.
– Gdzie Was wywożą? Ciociu wrócicie? Wróćcie!
– Nie wiem Zigmuti, gdzie nas wywiozą…
– Szybciej! Szybciej! Delikatnie pośpiesza Rosjanin i pozwala mi z dzieckiem usiąść na jego miejscu koło kierowcy, sam siada na górze… Tam też siedzą dzieciaki z tatusiem, dookoła ciężarówki zebrali się ludzie, oni stoją cicho tak jakby stali przy grobie… kobietom łzy same ciekną… Były pracownik, poddany nowej partii, Meslydys, przyniósł pół woreczka białej mąki.
Bądźcie zdrowi i szczęśliwi!
Pijak chwiejąc się niesie rower, patrzy na ludzi i mówi:
-Czego wy płaczecie? Czyżby wam waszych panów żal?
Nikt mu nic nie odpowiada, żałobna cisza, którą przerywa brzękot samochodu, ruszyliśmy. Słychać płacz cioci… Ojczyzno jakie Twoje ostatnie pożegnanie? Nas małych i dużych, oderwali żywych od Twojej piersi, pachnącej przepięknymi kwiatami, przykrytej zielenią. Patrzę przez okno na prawo, tam zielono, patrzę na lewo białe kwiaty kwitnących truskawek, liście przykryte rosą po deszczu. Wyglądało to jak wieniec pogrzebowy… zostały moje wczoraj zasadzone pomidory… Cieszyłam się razem z dziećmi a dziś nas stąd wywożą. Powoli jedziemy kasztanową aleją, skręca na drogę asfaltową, samochód przyśpiesza, przejeżdżamy obok młyna, do którego czasami kilka razy dziennie chodzę. Czy kiedyś jeszcze moje nogi tu staną? Czy będzie mi jeszcze dane z radującym się sercem wrócić w Twoje objęcia kochana Ojczyzno!… Boże, Boże, Tyś nas opuścił… najwidoczniej bardzo zawiniliśmy…
Pośpiesznie przemierzamy przez Kelme, gdzie nie zauważyłam ani jednej osoby, ani jednego domu, tylko czułam ogromny ból w sercu i małe dziecko na moich bezsilnych rękach. On nie śpi. Czuje, że coś się zmieniło, patrzy na moją skamieniałą twarz, wydaje się jakby to pomagało znieść ten przeogromny ciężar.
Gdzie my jedziemy? Dlaczego nie na stację? Jedziemy w ogóle w przeciwną stronę, gdzieś przez cmentarz.
– Gdzie nas wieziecie? Pytam szofera…
– Do Związku Radzieckiego.
– Przecież tu też związek Radziecki, po co wieźć?
– Was wywożą na północ, ale nie smućcie się. Pani Nauczycielka, my szanujemy nauczycieli…
– To, dlaczego nie jedziemy na najbliższą stację?
Kierowca spojrzał, zastanowił się i z litością odpowiedział:
– Jedziemy zabrać córkę tamtej obywatelki.
Samochód jedzie z pełną prędkością. Spieszymy po dziecko by nie pozostało tu bez matki. Dobrze jest siedzieć, ciało ociężałe. wybraliśmy się w daleką podróż i po samych przygotowaniach zabrakło już sił, trzeba odpocząć a dziecko na rękach!…
Przyjechaliśmy do Kelpsa. Tu już stają z bronią żołnierze z czerwonej armii. Nam nie pozwalają wysiadać, wysiąść mogą tylko MBP. Moje dziecko mokre. Mleko zimne. Poprosiłam by pozwolili mi wejść do pokoju by chociaż osuszyć dziecko i podgrzać mleko. Znowu pojawia się pytanie czym ja go osuszę. Jednak z pomocą przyszły miejscowe kobiety. Mleko nawet nie zdążyło się zagrzać a MBP pospiesza by jechać dalej. Spieszymy się na stację kolejową. Przy Grauzikach dogoniliśmy na górce kobietę z dwójką dziećmi, która jechała powozem z końmi. Konie wystraszyły się dźwięku samochodu i wyrwał do przodu, wóz się przewrócił, kobieta nie podołała utrzymać się i z jednym dzieckiem wpadli do rowu, ale wodzy nie puściła. Kierowca nawet nie zareagował. Kobieta puściła konie, uciekły…
-Prawdopodobnie zabiły się, trzeba im pomóc…- mówię do kierowcy.
-Nic się nie stało jeszcze się ruszają – odpowiedział obojętnie i bez wzruszenia.
Wracamy do Kelmi tylko dlatego, by dostać się na stację. Teraz zrozumiałam jak bardzo boli, jak kochane jest to miejsce, gdzie prowadziłam swoje codzienne życie, gdzie całą energię oddawałam swoim uczniom, społeczeństwu, ojczyźnie, gdzie kochałam, byłam kochana i szczęśliwa. Tak strasznie boli, że brak mi słów, serce pęka…
Saudininkai. Kierowca zabłądził, skręcił w lewo, zamiast w prawo. Kiedy zwrócono mu uwagę, tak nagle zawrócił, że dziecko wyleciało mi z rąk, butelka z mlekiem otworzyła się i wylała na twarz mojego małego dzieciątka, myślałam, że w tym momencie śmierć wybawi nas z cierpienia, jednak nikt nie wypadł z samochodu wszyscy zostali zdrowi.
Stacja kolejowa. Samochód zatrzymał się na miejscu dla zwierząt. Niedaleko stoją dwa wagony dla zwierząt, żelazne z zabitymi oknami. Do samochodu wsiada nauczycielka B. Latkauskiene ze swoimi dziećmi. Musi zabrać swoje rzeczy, to znaczy mąż musi to zrobić. Nie zdążyliśmy znieść swoich rzeczy a kazali i nam wsiadać do tych wagonów, czego nie zdążyliśmy zabrać zostało w aucie i pojechało z nimi. Zamknęli drzwi, zaciągnęli kłódkę, zamknęli nas na klucz. Zostaliśmy w ciemnym wagonie. Wsiedliśmy tu już jako ostatni, przed nami był już nauczyciel Kairaicius z dwójką dzieci z Tytuvenu, kierownik Kocina z żoną i dwójką dzieci, z Pasikarnio Pan Zaleskius z dwójką dzieci i dwiema mamami w podeszłym wieku, Rodzina Sakalausku, żyd Goldberg, spakowali wszystkie swoje rzeczy po jednej stronie wagonu, a wszyscy którzy przybyli później musieli pomieścić się po drugiej stronie wagonu. Nie ma miejsc ani stać, ani gdziekolwiek się poruszyć.
Zaczął padać deszcz, woda przeciekała przez dziurawy dach wagonu. Mężczyźni szybko przełożyli rzeczy, zrobili miejsce dla dzieci. Ja cały czas byłam z moim małym Ziba, bo nie było, gdzie go położyć. mój malutki mokry, wagon mokry. Po jednej stronie wagonu zrobiona dziura – to nasza toaleta, ale nikt nie ma odwagi by z niej skorzystać, nawet dzieci. M. Zalieckiene, najbardziej energetyczna z nas wszystkich znajduje rozwiązanie. Nie wiadomo skąd wyciąga drut przyczepia go po tamtej stronie wagonu, gdzie ma być toaleta, wiesza jakąś szmatę i w ten sposób oddziela to miejsce. Mamy oddzielną przestrzeń na toaletę i wieszak na pieluchy mojego malutkiego. Wszyscy są pogrążeni w ciszy zarówno dzieci jak i dorośli. To co się dzieje jest tak bolesne i szokujące, a wagon mały i ciasny, mam wrażenie jakbyśmy każdy z osobna i wszyscy razem byli zawinięci i zaciśnięci w ciasne pieluchy. Nawet mój malutki Ziba wyjątkowo spokojny. Wszędzie dookoła przerażający spokój.
Dzień dobiegał końca, trzeba było przygotować się na noc i na pierwszą, zniewolonych ludzi kolację. Ludzi złapanych! Przyjechali uzbrojeni ludzie, osaczyli domy, nas aresztowali – i ja się pytam za co? Nawet nie powiedzieli nam, czym my zawiniliśmy, nie powiedzieli nam nic, nie przedstawili nam żadnego czynu, który byłby niezgodny z prawem, nie dali nam nawet możliwości wytłumaczenia się. Dlaczego? Tylko dlatego, że my bezbronni? Nie mamy nikogo kto by stanął w naszej obronie. To, to to samo co się działo z polowaniem na murzynów, tylko, że to było w XVIw. Do dziś to woła o pomszczenie. Różnica jest tylko taka, że to wszystko dzieje się w XXw, w wieku kultury, kiedy materiały przyćmiły duszę. Dużo będzie i ” wujka Tomka chatek”…
Dzień idzie ku nocy. Dzieci niepewnie proszą o jedzenie. Trzeba przejrzeć wszystkie torby, żeby oddzielić, gdzie jedzenie, gdzie pościel a gdzie pieluchy małego. Kurz się unosi, od grzebania w torbach, w wagonie ciemno ani drzwi ani okien. Pościeliliśmy sobie łóżka na metalowych ramach, każda rodzina miała swoje. Na ich brzegach, przygotowaliśmy miejsce na jedzenie. Dzieciom starczyło jeszcze mleka, które dostaliśmy od cioci Stanisławy. Dzieci jedzą siedząc na „łóżkach”, mężczyźni na stojąco. Jemy w ciszy, wspomnieniami wracając do wczorajszej kolacji, jedzenia, otoczenia i wszystkiego co zostało tam. Jemy tak jakby przy świeżym grobie, w którym jesteśmy pochowani – cała rodzina, ze wszystkimi wspomnieniami, z tym wszystkim co osiągnęli nasi przodkowie i my sami. Jedzenie rośnie w ustach, nie możesz połknąć, wszystko zatrzymuje się w gardle. Jemy długo, bardzo długo: nikt nam nie przeszkadza. Nakarmiłam też maluszka. Położyłam go do wózka, który stał na środku wagonu. W tym całym bałaganie zgubiliśmy smoczek. Mój mały Zibukas dostosował się do nowych warunków, zaczął ssać kciuk swojej lewej ręki.
Dzieci z nami, przytuleni do siebie, położyły się na górze, mężczyźni zostali na dole i siedząc na torbach drzemali. Spać na deskach na górze wszystkim było za gorąco i niebezpiecznie, bo mogły się zawalić i spaść na tych co śpią na dole.
W wolnym świecie, tam za zamkniętymi drzwiami, rozpoczął się ruch: nasze wagony były wożone, przyczepiane i znowu zaczepiane: każdy sobie, nic nie mówiąc, zastanawiał się – chyba dziś w nocy nas wywiozą! Ale nikt nie odważył się wypowiedzieć tego na głos. I ten, który nie daj Boże, by odważył się powiedzieć coś, zostałby w oczach innych oskarżony wielkim nietaktem. Mężczyźni palą. Kobiety leżą przy zabitym deskami oknem, patrzą przez szparkę w stronę torów. Na stronę stacji, okno zabite deskami, tak, że nic nie widać.
– Mamusiu ja nie śpię… – do ucha szepcze Dominykas, bojąc się zaburzyć tą przerażającą ciszę. I to pięcioletnie dziecko czuje, że zaraz wydarzy się coś strasznego, przerażającego, nieodwracalnego.
– Czy już nas wywożą…
|- Śpij malutki… zobaczymy
Jakiś czas był spokój, jednak ciszę przerywa brzęk kluczy, doczepili kolejny wagon i w nocy przywieźli kolejne ofiary, wsadzili do wagonu, zamknęli. Kogo przywieźli nikt nie był w stanie dostrzec, bo było ciemno. I znowu ta przerażająca cisza.
Nad ranem prawie każdego przezwyciężył sen. Słychać tylko lekkie mamrotanie dzieci przez sen i niespokojne oddychanie dorosłych.
Nastał piękny wiosenny poranek.
Pierwsza myśl jeszcze przed obudzeniem – zamknięci my w ciasnym wagonie, a na świecie przecież tyle przestrzeni, słońca i wolności. Straciliśmy wolność do przemieszczania się. Słońce już wstało, jak nasza nowa rodzina wagonowa (przez noc ona się urodziła), zaczęła się budzić: najpierw dorośli szli do miejsca w wagonie gdzie była zrobiona dziura, potem dzieci. Mamy pościeliły łóżka – poduszki położyły przy ścianie, a na leżaku pościeliły najciemniejszą pościel, by najmniej były widoczne zabrudzenia i znowu posadziły tam dzieci do śniadania. Jedliśmy wieprzowinę, wędzoną wieprzowinę z chlebem i masłem i tym samym martwiliśmy się jak nasze dzieci przeżyją jedząc takie jedzenie. Nawet nie śniło nam się wtedy, że nasze dzieci będą musiały żyć jedząc trawę…
Mój Zibuti, najmłodszy członek rodziny z wagonu, dostał biegunkę. Poplamił wszystkie pieluchy, których nie było, gdzie umyć.
Zabrzęczał klucz w kłódce naszego wagonu, ktoś zdjął zabezpieczenie, otworzyły się drzwi i wszedł uzbrojony mężczyzna do naszego wagonu z dwoma towarzyszącymi mu osobami. Przygląda się:
– Pięknie się urządziliście, miejsca jest, można jeszcze do was…
– Nie! – jednogłośnie odpowiedziała większość: nie ma nawet gdzie usiąść!
– Zobaczymy, – odpowiedział ani to obojętnie ani z przekonaniem, że naprawdę tu miejsca nie ma. Wszyscy odetchnęli. Jaka decyzja zapadnie? Co jeszcze gorszego wymyślą? Nikt już się nie spodziewał niczego dobrego. Zaczęli odczytywać z kartki nazwiska – najwidoczniej poranne sprawdzanie obecności.
– No i koniec – powiedział skończywszy.
– Dajcie wodę – kategorycznym głosem zażądała M.Zalieckiene – tu małe dziecko, trzeba się umyć, pieluchy wymyć.
Sprawdzający rozkazał pilnującym pójść z dwoma osobami do rzeczki po wodę. Dwie kobiety (mężczyzn nie puścili) w towarzystwie dwóch żołnierzy przyniosły dwa wiadra wody. Ręce i twarze umyliśmy wszyscy, chociaż oszczędzaliśmy tą wodę, żeby móc wyprać pieluchy. Ale jak ja mam wymyć pieluchy ubrudzone biegunką w wiadrze z wodą? Mogę tylko jeszcze bardziej je pobrudzić. Tak musiałam myć przez trzy tygodnie podróży. Powieszone mokre pieluchy dotykały głów stojących osób, psuły powietrze. Marszczyli czoło ci najbardziej wrażliwi i bardziej rozpieszczeni mężczyźni, ale to było nie do uniknięcia, trzeba było to znieść. Dzieci zaczęły prosić, by pozwolić im zejść, stanąć na podłogę, znudziło im się drugą dobę siedzieć na podwyższeniach. Na dole nie ma miejsc, ciemno jest, tam tylko mężczyźni stoją podpierając się o ściany. Postoją, postoją dzieci na dole i proszą się z powrotem na górę, tam troszkę jaśniej. Tylko mój mały Ziba leży na dole wagonu w wózku, jego nie ma jak wnieść na górę.
Miejsce uprzywilejowane – przy dziurze w oknie zabitym deskami. Takie miejsca w wagonie są dwa. Każdy stara się chociaż na chwilę podejść i półleżący popatrzeć na wolną przestrzeń, na tą drogę, która prowadzi do ojczystego gniazda, popatrzeć na ludzi, którzy jakby nigdy nic, świątecznie ubrani jadą do kościoła. Jak dużo tam słońca i miejsca… (Kończy się strona 25., dalej strona 54.)
Noc jasna – północna noc. Młodzi mężczyźni czuwają na górze. Szeroka rzeka, z obu stron obrośnięta lasem. Smutny wzrok zatrzymuje się na lesie, szerokim niebie czy wodzie, na górze i w środku ciasno. Na barce stoi pilnujący. Z wielkiej łaski i za opłatę daje nam gotowaną wodę. Jego żona cały czas pompuje wodę z dna barki- wydaje się być bardzo zajęta. Przy środkowym brzegu chatka, całkowicie otwarta, tam dzień i noc kolejka.
Piękny dzień. Po porannym sprawdzeniu, nakarmieniu dzieci i zjedzeniu śniadania, sprawdzam największy nasz skarb – jedzenie. Cały chleb, który otrzymaliśmy w Tytuvenuose i po drodze, chociaż go bardzo chroniliśmy, pokroiliśmy, żeby się wysuszył, on spocił się i spleśniał, a który był jeszcze dobry staraliśmy się uratować. Ciężko było, bo miejsca mało a i wilgotno wszędzie. Czekaliśmy, kiedy w końcu dotrzemy do ostatecznego miejsca. Trzeba było wykorzystać to, że byliśmy przy rzece, umyć się i wyprać co możliwe. Wiadrami bez żadnego oszczędzania wyciągaliśmy wodę i korzystaliśmy z niej. Szybko schły rzeczy Zibucio, zarówno pieluchy jak i ubranka. W środku spali ci, którzy w nocy stali na straży. Dużo było też takich, którzy siedzieli oparci o swoje rzeczy i pasywnie patrzyli w jedno miejsce. To byli ci, którzy nie mieli dzieci, którym nie trzeba było chodzić za nimi, żeby nie wpadły do wody, albo nie spadły ze schodów. Oni widzieli widok ojczyzny, oni cały czas byli tam.
Przy pierwszym przystanku udało nam się kupić kozie mleko dla Zibucio. Po dwóch dniach podróży nasz barka, zacumowała na brzegu rzeki z delikatnym ujściem. Nad brzegiem łąka pełna szczawiu, dalej krzaki, wierzby i las. Pozwolili nam tu ugotować obiad. Wszyscy zaktywizowali się, poczuliśmy życie: każda rodzina z wiadrem i garnkiem pośpiesznie biegli na brzeg. Jedni do lasu po drzewo, drudzy rozpalali ogień, inni szli po wodę. Prawie każdy gotował grys, kto nie miał ten dostawał od kogoś kto miał i wędzone mięso. Wszyscy smacznie zjedliśmy przy ognisku. Nie jadł tylko nasz Zibutis – leżał zawinięty i rozglądał się dookoła. Ciągłe ktoś go nosił to jedna, to druga znajoma, bym ja mogła choć chwileczkę odpocząć. Dookoła ani jednego człowieka. Z daleka tylko dobiegał jakiś huk. Wydawało nam się, że może już Niemcy bombardują Ketlasa. Cieszyliśmy się. I nawet wtedy jak opiekun naszej barki, wytłumaczył, że to dźwięk drewna który pakują na łódź, nie wierzyliśmy, że to byłby taki hałas. Byliśmy przekonani, że nasze wybawienie jest niedaleko.
Tylko zdążyliśmy ugotować sobie i zjeść, a uzbrojony towarzysz, pospiesznie kazał wracać na barkę. Na barce znaleźliśmy chmarę komarów. Nie zauważyliśmy ich na brzegu przez dym od ogniska. Zachmurzyło się, zanosiło się na deszcz, zostaliśmy zaatakowani przez komary, dzieci staraliśmy się ochronić zakrywając kołdrą. Ale to nic nie dało, przez dziurki wchodziły i gryzły. Północne komary były dużo większe niż nasze komary i gryzą też bardziej boleśnie. Wszystkie dzieci, których na barce było dużo, zaczęły głośno płakać. Coraz to któryś zapłakał ugryziony przez kolejne komary. Płacz wszystkich dzieci i wołający o pomoc pisk spowodował przerażenie w sercach wszystkich osób. Większość matek zaczęła szlochać. Była to koszmarna noc. To był widok przepełniony cierpieniem, tak jakby specjalnie nam przygotowany. Komary uspokoiły się dopiero jak słońce wstało, dzieci uspokoiły się i matki też mogły zmrużyć oczy.
Piękny dzień. Każdy stara się wyjść na słońce, pooddychać świeżym powietrzem. Idę i ja ze swoim małym Zibutis na górę. Obok schodów, prowadzących na górę stoi młoda zmartwiona matka. Na rękach trzyma tego samego wieku dzieciątko jak mój Zibutis. Drugie dzieciątko, tak na oko około dwóch lat, trzyma się spódnicy mamy, a trzeci niespełna czteroletni stoi z drugiej strony. Stoją bosi, dzieci w długich sukieneczkach, matka w długiej podwiniętej spódnicy. Widać, że z ubogiej rodziny. Dziecko na rękach niespokojnie wije się i płacze, – on nie ssie, dostaje do picia wodę w buteleczki. Tak mi się zrobiło żal tej biednej matki nieszczęśliwych dzieci, że aż nie byłam w stanie mówić, łzy zacisnęły mi gardło, nie mogłam przejść obojętnie. To był widok mnie samej, jeśli odłączyliby nas od męża.
– Mama, czemu malutki płacze? – zapytałam
– Sama nie mam co jeść to i mleko swoje też straciłam. On głoduje.
Wzięłam z rzeki wody i dałam mu do picia. Ale zaczęły go boleć wnętrzności, dlatego teraz płacze. Nie wiem co robić, nie znam rosyjskiego, nie mam pieniędzy… – sama wytłumaczyła choć nikt jej nie pytał i nie obwiniał.
Czy potrzeba bardziej poruszającego obrazu niż ta czwórka skazana na wyginięcie? Tak bardzo mi było ciężko na nich patrzeć, że do dziś po siedmiu latach wspomnienie tego widoku podwaja ból, pojawiają się łzy. Ale najmniej nam mogły pomóc wtedy właśnie łzy. Trzeba było wykrzesać ostatki sił, zatrzymać napływające łzy i ogarnąć opanowujący nas ból.
– Jakim majątkiem zarządzałaś? Bolszewicy krzyczą, że tylko Panów wywożą – dopytywałam ją.
– Mąż był samozwańczym, nowo tworzącym. Dostaliśmy 8 hektarów ziemi, zbudowaliśmy gospodarstwo, mąż bardzo kochał drzewa, zasadził sad dla siebie, a i sprzedawał jeszcze innym drzewka. Ci, którzy przepili otrzymane ziemie, zazdrościli nam. A na dodatek mąż, też był myśliwym. Ktoś naniósł na niego bolszewikom, chcieli go aresztować. Uciekł do Niemiec i dlatego wzięli mnie z dziećmi, nie pozwolili mi nawet się ubrać, spakować… – tłumaczyła.
Boże święty za co cierpi ta kobieta? Przecież ona nic poza ciężką pracą i brudem nie widziała. Ja chociaż się uczyłam, co prawda ciężko było, czasami niedojedzona i źle ubrana, ale skończyłam naukę, pracowałam jako nauczycielka, miałam jedwabną sukienkę, czasami w trakcie wakacji szłam do opery, latem jechałam do Palangi… A ona co widziała w życiu? Nawet tego jej pozazdrościli… odebrali jej wszystko, wygnali z trójką dzieci na północ na śmierć. Trzeba było ich ratować, zrobiliśmy zbiórkę na naszej barce. Zebraliśmy cukru, grysu, kilkadziesiąt rubli, garnek. Ale czy ta nasza pomoc starczy na długo? Jak długo będziemy mogli jej pomagać?
Znudziła się już podróż. Chciałoby się dotrzeć już do docelowego miejsca, żeby móc przygotować się na następny dzień. Marzyliśmy o tym by zdobyć kozę, dzieciom byłoby po kropelce mleka, posadzić ziemniaki, chociaż już był początek lipca. Po trzech dniach podróży, z drugiej barki wysadzili część naszych braci. Wysiadając ze sobą zabrali również zmarłego dziadka. Stojący na brzegu wydawali się tacy mali ze swoimi pakunkami, tacy nieszczęśliwi, odłączeni nie tylko od ojczyzny, ale też od nas. Pozostali którzy zostali na barce zaśpiewali “Lietuva tevyne” [hymn], tak, jakby wołali o pomoc ojczyzny dla dzieci wyrzuconych na północnym brzegu rzeki, tak jakby liczyli na współczucie, że wszystkich nas porozrzucanych po północnych lasach będzie chronić, łączyć i wspierać by przetrwać – głos naszej Ojczyzny. Tym razem nie machali białą chustką, nie podnosili czapek na do widzenia ani nie żegnali podniesieniem ręki, tylko stali z opadniętym ciałem, opuszczonymi rękoma, wzrokiem pełnym bólu. Na brzegu rzeki stało tylko kilka małych chatek, dalej wszędzie tylko las. Gdzie oni schowają swoje głowy, znajdą swój dom?
Kolejny raz barka zatrzymuje się przy brzegu, pozwalają nam znowu ugotować coś do jedzenia. Widok tu ten sam, brzeg pusty bez mieszkańców, zarośnięty szczawiem, dalej widać wierzbę, trawa zwierzbiona, widać były tu powodzie, a dalej las. Szybko szykujemy jedzenie, szybko też jemy. Gorący dzień, pobiegliśmy odrobinę w bok i się wykąpaliśmy. Uzbrojony MBP nakazuje szybko wracać. Po pięciu dniach podróży, braci z drugiej barki wysiedlają przy stromym, zasiedlonym brzegu rzeki. Żegnamy ich serdecznie, ale z bólem, zostawiamy tu przy glinianym brzegu naszych przyjaciół z Kelmiszki.
Rzeka zrobiła się znacznie węższa, tak jak Niemno w Kownie, swoim pięknem jednak nie dorównuje do wspaniałego naszego wąskiego Niemna. Już przepłynęliśmy około 500 km, a zasiedlonych miejsc prawie nie ma, tylko wysokimi deskami odgrodzeni, ze stróżami siedzącymi w ambonach w rogach łagrów. W większości, widać, że człowiek tu jeszcze nie naruszył przyrody. Na stromych brzegach łagry, a na brzeg rzeki zrzucane trociny. W płytszych brzegach widać tylko krzaki, między którymi widać małe bagna. Nie widać ani ludzi, ani zwierząt ani nawet ptaków. Tylko w jednym miejscu ujrzeliśmy budowany most, wydał się nam jak jakiś cud. Kiedy dopływaliśmy coraz bliżej niego, zagoniono nas do środka i nie pozwolono na most patrzeć. Nie rozumieliśmy, dlaczego.
Zachorował mój Kiejstuś. Nie mieliśmy możliwości by zwracać wielką uwagę na dzieci, a i ich małe serduszka rozumiały tą straszną rzeczywistość i bezradność rodziców. Szóstego lipca obudził się cały w wysypce, ciemno czerwony, gorący. Skarżył się, że boli go głowa prosił o wodę. Barka była przymocowana do brzegu, troszkę dalej stały baniaki z rzadkim paliwem, a za nimi widać było miasto. Przywieziono nas do stolicy Komi aut. respu Sektivkaro. Tym razem nie pozwalają nam wyjść na brzeg, czekamy na coś. Wyjaśniło się później, że czekaliśmy na komisję, która miała nas sprawdzić i przydzielić do poszczególnych miejsc prac. Pracodawcy, muszą przysłać pisemną prośbę, że chcą pracowników i sami po nich przyjechać na brzeg rzeki.
Po długim oczekiwaniu otrzymujemy rozkaz na opuszczenie barki: jeśli przez pół godziny tego nie zrobimy rzeczy, które zostaną odpłyną. Wszyscy pospiesznie pakują. Justinuś musi pakować się sam. Z Zibuciu na rękach, chorego wzięłam za rączkę i idę na górę, żeby na dole było więcej przestrzeni. Dzień upalny, takiego jeszcze nie przeżyłam w swoim życiu, wydaje się że upadniesz przez ten upał.
Na górze spotykam młodą kobietą, która zaczyna na mnie krzyczeć:
– Gdzie idziesz z tym dzieckiem? Czy nie widzisz, że on ma odrę. Nie chodź z nim wśród zdrowych, bo zarazi inne dzieci!
– Kim Wy jesteście, że macie czelność krzyczeć? – pytam
– Lekarz – z dumą odpowiada.
-To waszym zdaniem, gdzie mam zostawić chore dziecko? Czy może macie miejsce, gdzie można chorego położyć lub odizolować od innych?
Nie! A może utopić? Co? – pytam starając uśmierzyć swój ból i wściekłość.
– Idź! idź! – odpowiada zgorzkniało.
Usiadłam w cieniu, malutkiego zawiniętego położyłam na brudną podłogę, a chorego wzięłam na kolana.
– Mamusiu, głowa mnie boli… pić chce…
– Poczekaj jeszcze chwileczkę Kiejstusiu, Tatuś spakuje nasze rzeczy, zapalimy ognisko i podgrzejemy wodę. – uspokajam chorego, sama prawie zapłakana, że nie mogę mu pomóc.
– Daj mamusiu wodę z rzeki, ona zimna… – prosi dalej chory.
– Malusieńki, nie można pić wody z rzeki, tam są żabki, rybki, Ty je połkniesz jeszcze urosną Ci tam i brzuszek Cię będzie boleć… – uspokajałam.
Justinas wyniósł nasze rzeczy, zostawił Dominykasa by ich pilnował a sam wróciłby pomóc przetransportować dzieci na brzeg.
– Pozwól troszkę odpocząć w cieniu, zmęczyłem się.
– Odpocznij, ja pójdę sprawdzić, czy wszystko zabraliśmy z barki.
Pusta barka wydaje się być bardzo duża. Znalazłam tam tylko nieszczęśliwą matkę z trójką malutkich dzieci.
– Czemu nie wychodzisz mamo na brzeg? Czy szukasz tu jeszcze czegoś?
– Szukam. Miałam woreczek pszenicy, ludzie pomogli mi wynieść. Teraz nie mogę ich znaleźć, gdzie oni zostawili moją pszenicę. Nie znałam ludzi, którzy pomogli mi. Przyszłam tu poszukać.
Jak ja mogłam jej pomóc czy doradzić, nic a nic. Biedna moja siostra Litwinka. Jak Ci jest ciężko, jednej samej pokrzywdzonej. Cierpiącej razem z dziećmi za ojca, który uciekł. Wina ojca – a miłość ojczyzny, miłość rodziny. Za to, że kochaliście – teraz jesteście znienawidzeni, poniżeni i skazani na wyginięcie. W ZSRR nie ma nic, jest tylko skazanie na wyginięcie.
Wynieśli nasze rzeczy na goły brzeg, dookoła nie ma nawet jednego patyczka, za granicę ogrodzoną drutem iść nie można. Słońce piecze niemiłosiernie, żadnego wiaterku, a cienia też nie można nigdzie znaleźć. Gdzie położyć chorego? On aż mdleje od promieni słońca. Położyłam do wózka małego, przykryłam prześcieradłem, by chronić od słońca, malutkiego położyłam obok wózka i naszych rzeczy. Zmęczyłam się, nie mam już sił.
Opróżniliśmy barkę, poukładaliśmy rzeczy, niektórzy kąpią się w wodzie, by chociaż odrobinę się ochłodzić. Młodzież stara się rozruszać kości, które skostniały w trakcie podróży. Niezauważalnie pojawił się tu parowiec, pływający nie zdążyli uciec. Chłopiec Kaval z 8 klasy z Rasainiu, został porwany przez fale i utonął. Przy wodzie stały matka i siostra. Ojciec oddzielony. Wyłonił się z wody, krzyknął “mama” i zatonął. Czy on wołał o pomoc mamy, czy przeprosił, za swoją męską odwagę, i że jej nie posłuchał, a sam siebie pochował na dnie północnej rzeki. Zanikamy.
Orzeźwiliśmy się wodą, na całym obozie spokojnie, gorąco. Na naszych torbach, wysoki, z otwartą buzią i rozchylonymi rękoma, śpi Justinas. Przez całą podróż, ze względu na to, że nie było miejsca, to on nie dosypiał. Na jego twarzy wypisany cały ból, prawdziwy męczennik. On cierpi za całą rodzinę. Przykryłam go, żeby tylko mu słońce nie zaszkodziło. Mój chorowitek strasznie czerwony, śpi. Wyciągnęłam z wody gałązkę świerku, zawiesiłam na wózku i pod jej cieniem usiadłam karmić malutkiego. Gdzieś już rozdzielali miejsca do życia. Przy mieście wiemy, że nie ma dużo wolnych miejsc, komu nie starczy trzeba będzie płynąć dalej na górę rzeką Vycegdos i Syslos. Mówią, że Żydzi już zdążyli dać łapówki, żeby zostawili ich przy mieście. Mówią, że tu jest dużo łatwiej, niż w punktach położonych w lasach. Podszedł i mój Justinas razem z Latk. by wynegocjować najlepsze miejsca dla nas. Idzie też komisja lekarska. Lekarze to Polacy. Zapisali mojego chorego do szpitala, żeby odizolować od zdrowych. Znowu czekamy. Zjedliśmy jedzenie ubogich. Komisja sanitarna razem z chorym wysyłają również Zibuti, bo jest podejrzany, że już się zaraził, a z nimi i mnie jako karmiącą małego. Przysłali powóz z jednym koniem, ale wóz, bez siedzeń, bez oparć, tylko położona deska łącząca koła, a na niej kosz wiklinowy, z tyłu troszkę wyżej pleciony. Można usiąść we dwójkę. Wiozą nas dziurawą drogą, widać, że rzadko tu ktoś jeździ. Próbuje zagadać młodego, około szesnastoletniego konnego z ponurą miną. Jednak on nie wdaje się w żadne rozmowy. A ciekawie byłoby zapoznać się z miejscowymi ludźmi, z ich poglądami.
– Czy ten koń Wasz? – pyta Lat. która jedzie z nami.
– Nie – leniwie odpowiada.
– A wóz? – dopytuje po chwili.
– Nie – po długiej chwili mruknął.
– A co wy macie swojego?
– S. tylko ch…. mój własny. – wprost odpowiada kierowca. Dalsza rozmowa była bez sensu. Przywiózł nas do żwirowej drogi. Tu czekał szpitalny samochód, zaznaczony białym krzyżem. Wsiedliśmy do tego samochodu ja z Kiejstusiem i Zibuciu, Latkauskiene z gorączkującą córką i jeszcze jedna młoda kobieta szykującą się na poród. Wieźli nas bardzo dziurawą drogą, czasami wydawało się, że mój chory wypadnie z tego łóżka, tak trzęsło. Po całym tym zmęczeniu dobrze jednak było usiąść. Zatrzymał się powóz, wysiada ciężarna. Patrzy wystraszona na nas i na chore dzieci.
– Do widzenia! Umierać nie chcę a żyć się boję… Co ja zrobię, czy co oni ze mną zrobią, jak urodzę. Jeśli będziecie mogły, odwiedźcie mnie.
Nas zawieźli dalej do szpitala. Podwórko tak jak i droga dziurawa, po drodze góry zrzuconych śmieci, popękany beton, z desek ułożone tylko dróżki. Wysadzili nas przy izbie zakaźnej. Gorąco. Usiedliśmy na podłodze i czekamy, długo musieliśmy czekać z chorymi dziećmi.
W końcu przyszła wściekła siostra, nakrzyczała na nas za nieczystość (potem wytłumaczono, że tu a może nawet w całej republice, najbardziej popularne jest krzyczenie, a troszkę mniej kulturalny, ale bardziej popularne jest przeklinanie). Przynosi wiadro z wodą wstawia tam chore dziecko i krzycząc szybko je myje. Dziecko zmęczone płacze.
– Przeziębicie mi dziecko. Kiedy choruje się na odrę, trzeba bardzo chronić by nie przeziębić, bo mogą pojawić się komplikacje – i tłumaczę i proszę.
– Takie polecenie, trzeba było czysto go chować, nic mu nie będzie przyzwyczai się – złośliwie odpowiedziała.
Zmoczyła wodą, przetarła mydlaną ręką i twierdzi, że już czysty.
Mnie z małym zaprowadzili do pokoju, gdzie mieli być spisani wszyscy chorzy z zakaźnego, pokój był tak nagrzany przez słońce, że nie było czym oddychać. Okna duże, jak w słonecznym sanatorium, ściany cienkie, z zewnątrz tylko otynkowane.
– Gorąco tu u Was! – zaczepiłam starszą pielęgniarkę.
– To pierwszy taki dzień w tym roku, do tej pory zimno było. W tym pokoju w ciągu dnia za gorąco, a w nocy za zimno. Jak przyjdzie wietrzna zima, to zastygamy tu z zimna. Pożyjecie zobaczycie, a najważniejsze to sami się przyzwyczaicie. – wytłumaczyła pielęgniarka, podkreślając słowo “przyzwyczaicie się”
Tu też długo czekaliśmy. Już całkiem o zmroku, przyznali nam mały pokój z dwoma łóżkami, z oknem na całą ścianę. Dostaliśmy gotowanej wody, przekąski mieliśmy jeszcze swoje i pierwszy raz po trzech długich tygodnia w podróży zjedliśmy przy stoliku, i zasnęliśmy. Spaliśmy długo, twardym snem, dzięki niemu mogliśmy chociaż na chwilę o wszystkim zapomnieć.
Obudziły nas ostre promienie słońca, pasożyty, pchły, które przypomniały w jakiej rzeczywistości się znajdujemy. Przyszła pielęgniarka zmierzyć temperaturę, poskarżyłam się jej.
– Siostro tu są duże pchły, czy to my przynieśliśmy je ze sobą z barki?
– Nocowała tu Żydówka z lasu, której głowa była pełna pcheł, jak nią ruszała same wypadały. Wszędzie tu ich pełno. – wytłumaczyła jakby nigdy nic pielęgniarka.
– To my możemy się zarazić. Trzeba się umyć, wyprać ubrania dzieci. Czy będziemy mogły dostać ciepłej wody i grzebień by rozczesać włosy. – poprosiłam.
– Wodę dostaniecie by wykąpać dziecko, tylko mydła mało mamy, a grzebień przyniosę swój z domu pojutrze, jak będę szła do pracy. – powiedziała prawie uprzejmie.
Wykąpałam Zibuti, pierwszy raz od początku podróży, wyprałam ubranka. Wolno schną na słoneczku.
Dostaliśmy syte śniadania, po jednym dobrym śledziu, świeży ogórek, cukier, herbata, ciemny i jasny chleb. Jeden i drugi chleb strasznie kwaśny. Noża i widelców nie dali. Pielęgniarka, która podała nam śniadanie, stoi i obserwuje nas, tak jakby troszkę nam współczuła.
– Czy na mieście takie śledzie dostaniemy? – pytam.
– Można dostać, tylko nie takie tłuste i grube, raczej śledziki są. Ale dla pracujących raczej ciężko dostać- tłumaczy.
– Jak to “pracującym” nie można. Co wy opowiadacie? Jak to rozumieć? My u was dopiero goście, proszę wytłumaczcie nam.
– Jak do sklepu przywożą, wykupując ci, którzy nie chodzą do pracy. U nas da się przeżyć tylko jeśli dwójka pracuje a trzeci tylko stoi w kolejce. Pożyjecie, zobaczycie i przyzwyczaicie się.
Od śniadania zostało trochę chleba. Zabierająca talerze pielęgniarka zwraca uwagę:
– Nie posmakował nasz chleb. Nic, przyzwyczaicie się.
Strasznie gorąco w pokoju. Wyjść nie możemy, musimy czekać na kontrolę lekarza…
– Idźcie uspokoić swoje dziecko – krzycząc do pokoju wbiegła pielęgniarka.
Wystraszyła mnie strasznie. Wcześnie z rana byłam zapytać jak on się czuje, mówiły, że spokojnie śpi. Idąc pytam co się stało, gorzej się poczuł, pobił się czy jeszcze coś?
– Nie – odpowiada. – Nie je, nic nie mówi tylko płacze i płacze, podbiega do drzwi, jak tam nie puszczasz to leci do okna: oszalał czy co.
Wchodzę i widzę, rzeczywiście przyklejony twarzą do okna stoi i krzyczy tak jakby ktoś gryzł w tyłek. Pielęgniarka nastraszyła go zagadując po rosyjsku. Uspokoiłam swojego Kiejstunia, narwałam mu kwiatków z łąki, by położył dookoła łóżeczka. Swój strach Kiejsuś przekazał mi. Zaczęłam zastanawiać się, gdzie mój mąż z Dominykasem? Bałam się by nas nie rozdzielili. Co ja bym zrobiła z dwoma małymi dziećmi bez jedzenia, bez ubrań? Jak oni by żyli bez nas? Jak i gdzie się spotkać? Poszłam do sekretariatu, próbowałam podpytać sióstr może one coś wiedzą. Zasugerowałaby pytać lekarzy, którzy nas tu skierowali. Oni mają przyjść na kontrolę do sowich pacjentów. Pielęgniarka dodaje:
– Oni zatrzymali się przy pojemnikach z naftą, ale potem wsiedli znowu i zawieźli ich gdzieś dalej.
Pojawiło się jeszcze więcej wątpliwości. Gdzie oni? A oni nie wiedzą, gdzie my. Długo oczekiwana komisja przyszła do sekretariatu. Nas nie odwiedzają. Gonie ich na korytarzu i krzyczę pytając:
-Wybaczcie, koledzy lekarze! Bądźcie tak uprzejmi i powiedzcie, gdzie nasi mężczyźni? Nas tu wczoraj z chorymi dziećmi przywieziono, rozdzielili nas! Jak ich (znaleźć) jak mamy się odnaleźć?
– My nie znamy waszych mężczyzn! – w biegu odpowiada jeden z nich.
– To kto wie, odpowiadam ze łzami w oczach?
– MBP – krótka odpowiedź. Jak piorun uderzyły te słowa. MBP skazało nas na wyniszczenie, rozdzielili nas, szybciej wyginiemy.
– Nie bój się! – delikatnie odpowiada jeden lekarz – mąż was poszuka… – powiedział i poszedł dalej.
Piękny dzień. Słońce odwróciło się od naszego okna, zastanawiam się, gdzie oni.
Obiad. Jeść w ogóle się nie chce. Zupa niesmaczna – głowa śledzia i kilka ziemniaków do tego czarny chleb. Na wzmocnienie tylko szklanka mleka, pijemy razem.
Niedziela – wielkie szczęście – przyszedł mąż z Domikiem i Latk. ze swoim synkiem. Oni czyści, umyci, ogoleni. Cieszą się, że nas odnaleźli. Szczęście przerodziło się w spokój, strach zniknął. Ile rodzin nie ma na tyle szczęścia, są porozdzielani. Karał nas Bóg, ale tak jak wtedy zatrzymał podniesioną z nożem rękę Abrahama tak i teraz, zatrzymał MBP od rozdzielenia nas. Dziękuję Ci Boże!
Kiejstutek wyzdrowiał, wypisali nas wszystkich ze szpitala, idziemy… gdzie idziemy, czy to do domu… przecież my nie mamy domu…. idziemy w miejsce przydzielone do życia przez MBP. Niedaleko od miasta, tylko trzy kilometry. Najbardziej cieszy się Kiejstuś i wyrywa pierwszy do przodu, oby najdalej od tego miejsca. Latkauskai idą pierwsi my za nimi.
Nieogrodzone podwórko szpitala, przy samym oddziale zakaźnym, drewniana chatka – tam sklepik pracujących w szpitalu. Tam wszystko było, zapałki, mydło, zabawki, zapaszki, sól, ale najbardziej rozchwytywany towar to chleb. Nie widać ani cukru, ani mąki, ani grysu. Prosimy o chleb. Sprzedawczyni szybko przydziela kilogram, podsuwa do kupującego i mówi “płać”. Bardzo się spieszy.
– Ale ja chciałam w jednym kawałku ten kilogram (razem), daleko mamy iść, wygodniej by było tak nieść – proszę.
– Nie można! – krótko odpowiada.
– Jak to nie można, przecież ja chcę dwa kilogramy.
– Takie prawo, chcesz bierz, nie chcesz nie bierz.
Wzięłam trzy kawałki po kilogramie i jeden chleb a drugi dzieci niosąc idziemy do “domu”…
Lekko na sercu, że nie rozdzielili naszej rodziny, że dalej będziemy żyć razem, że już nie musimy nigdzie dalej jechać, że w końcu po tak długiej podróży odpoczniemy.
Lecz… rozpoczynamy życie znienawidzonych zesłańców, życie bezdomnych, bez doli ludzi…. Rozpoczynamy życie ludzi, których nie chroni prawo, rozpoczynamy życie ludzi skazanych na wyginięcie.
Wiem, że MBP przydzieliło nam miejsce na wiosce i o nic więcej nie pytam, bo i tak wszystko co usłyszę przysporzy tylko jeszcze więcej zakłopotania. Jednak pomimo to pytam:
– Jak wygląda przydzielony nam pokój?
– Zaraz sama zobaczysz…. ładny… – odpowiada uśmiechając się mąż.
– Wiesz, cieszę się, że po pierwsze nas nie rozdzielili, po drugie zostawili pracować przy mieście. Tu jednak i lekarze są, łatwiej można coś kupić i sprzedać. Być pozostawionym w lesie największa kara. Tam prawie nie ma miejscowych mieszkańców, przydzielonego jedzenia nie wystarcza, praca ciężka, pozostać żywym małe szanse. A tu, jeśli tylko Bóg zdrowymi pozostawi, będziemy jakoś żyć, damy radę, z głodu raczej nie umrzemy. Dużo nadziei daje wojna: w końcu przecież bolszewicy upadną. Niemcy tak szybko przemierzają, że najdłużej trzy miesiące i skończy się wojna. Po wojnie wszystko się zmieni, nie zostawią tak jak było, a to oznacza, że wigilię zjemy w domu. Ważne tylko przetrwać, pozostać żywym, ochronić dzieci a najważniejsze tego najmniejszego. Tamci starsi już wszystko jedzą, im łatwiej. Maluszek dopiero zaczyna życie w katastroficznych warunkach, będzie to Dziecko Ubóstwa. Patrz zasnął.
Długą drogę szliśmy w milczeniu. Krajobrazy nieciekawe – one tylko budziły wspomnienia naszej ojczyzny. Szliśmy, kuszeni wizją ojczyzny, patrząc, gdzieś nie wiadomo, gdzie, przed siebie. Lecz jak boleśnie jak uświadamiasz sobie, że wizja znowu ukrywa się za jakąś górką, na którą znowu masz na marne się wspinać. Ojczyzno czemu nas kusisz? Po co budzisz ból wymęczonej duszy.
– Justinasie, miałam wizje, że my jak bezdomni idziemy ojczystą drogą, idziemy do ojczyzny…
– Będziemy jeszcze iść mamo, ważne tylko byśmy przetrwali, zostali żywi i zdrowi. Jak tylko przejdzie wojna wrócimy.
Wiesz, małego karmić będziesz mogła jak najdłużej, chociaż do roku by i on mógł wrócić do swojego gniazda.
Myśl Justinasa – moją myślą; żyć tylko po to, by przywieźć dzieci do ojczyzny. Przywieziemy…
– Musimy być wdzięczni Bogu, że nas nie rozdzielili. Co Ty byś zrobiła sama z chorym Kęstutisem? Dominykas już mądry, cierpliwy, słucha się, ale ci dwaj maluchy?! Bóg ukarał, ale i oszczędził nas. Domika pilnował rzeczy. Ile strachu miałem, póki dostałem przydział pracy przy mieście do ceglarni. Żydzi dawali łapówki, by zostawili ich tu, drudzy krzyczeli, a ja razem z Dominykasem poszedłem prosić. Kiedy wytłumaczyłem, że dwójka dzieci i żona w szpitalu, to i mi kazali iść w prawo. Ci co zostali po lewej, wrócili z powrotem na barkę i zostali wywiezieni dalej. Choroba Kiejtusia nas uratowała. Przysłali tylko wóz z deskami, na który mieliśmy zapakować swoje rzeczy, przywiązać i jeszcze podtrzymywać by nie spadły. Całą noc pakowaliśmy. Domikas pomógł, przytrzymał, szliśmy piechotą za wozem – znowu całą noc wypakowywaliśmy, z rana do pracy wygonił kierownik od cegieł.
Tak gaworząc, doszliśmy do wioski – tu zostaliśmy osiedleni. Ta wioska w ogóle nie przypominał litewskiej wsi. Nie widać tu żadnego drzewa. Na marne szukamy obrazu, który przypominałby ojczyznę. Po prawej stronie drogi, łąka pochylona na wschód. Na tej łące bez ładu porozrzucane chatki. W wiosce jest ich około 70, zasiedlonych przez kołchoźników. Prawie przy każdym domku, stoi łaźnia i odgrodzony ogródek, z jakimiś trzema, czterema rządkami, posadzona tam cebula, rzodkiewka i czosnek, przy niektórych jest i nieogrodzony ogródek i zasadzone tam ziemniaki. Kołchoźnicy mają ogrody, a ci którzy pracują w kołchozie tylko kilka rządek. Wszystkie domy postawione w jednym miejscu. Po jednej stronie wioski kołchozu magazyn, a w drugim stajnie z końmi. Chlewy są w innej wsi za rzeczką.
Kołchoźnicy to raczej starsi lub starzy ludzie. Młodzi raczej unikają kołchozu, wyrywają się do fabryk, miejsc pracy w mieście czy też w szkole. Tam łatwiej i lepiej płatne, większy dostęp do jedzenia. W okresie wakacji rodzicom pomagają obrobić ziemie. Dom z którego nikt nie idzie do pracy do kołchozu, pozbawiany jest ogródku z ziemniakami. W wielu chatkach nikt nie mieszka. W wiosce jest tylko kilka dziurawych uliczek, zaśmiecone różnymi śmieciami, kośćmi, ubraniami. Podwórka raczej posprzątane, zarośnięte trawą, która tu jest bardzo ceniona, idziemy wszyscy wąską dróżką. Jak skoszą trawę, zimą wymieniają ją na mleko… W całej wsi tylko dwie świnie, które są własnością stacji radiowej, pięć owiec należących do nauczycielki gimnazjum i około 10 krów. Po jednej kurze (niektórzy nawet po pięć) ma prawie każdy mieszkaniec. Świnie i kury karmione są chlebem, który kupują w państwowym sklepie. Świnie hodują, ale nie spasą jej. Ci którzy mają krowy, wymieniają z sąsiadami i znajomymi trawę i kwiaty lnu na mleko, (a lnu też mało tu mają), póki dostaną karmę pod koniec roku rozliczeniowego z kołchozu. Ci co nie mają krowy zamieniają siano na mleko.
Specyficzny też tu styl domów. Najczęściej pobudowane są na okrągły kształt, w daleko wysuniętymi spadami w stronę podwórka. Dach przykryty długimi deskami, okna pod samym poddaszem, białe ramy. Do każdego domku wchodzić trzeba po schodach, najczęściej pięć schodków. Bogatszych schody w domu, pomalowane, a biedniejszych na zewnątrz, niemalowane. Pod schodami małe drzwi do pustego pokoiku. Cały budynek podzielony na cztery części na górze i cztery części na dole.
W jednej części, pokoje letnie, przestrzenne i wyższe pokoje, w drugiej części zimowe pokoju, małe niskie pokoje blisko komina. Wszędzie grube podłogi. Największą część pokoju zajmuje rosyjski piec. Łóżek mało, gdzie tu ujrzysz. Zimą śpią na piecu czy też na noszach, a latem na podłodze. Mają chwalebne przyzwyczajenie – podłoga, stół i ławki malowane jasno żółtym kolorem. Podłoga czysta, błyszcząca, pościelone tam różne materiałowe dywany. Pokoje zarówno letnie i zimowe pełne pluskw, tu nikt się tym nie dziwi, przyzwyczajeni, mówią, że one nie gryzą. Kanciapa zastępuje świerń, chlew, toaletę i łazienkę.
Oto i nasz dom – miejsce pobytu. Mały przedsionek, w małym pokoju pomalowane schody, a obok nich drzwi do dolnej części domu. Wchodzimy schodami po prawej stronie zimowy pokój z dużym rosyjskim piecem i obok niego schody do dołu, gdzie przechowywane są ziemniaki: naprzeciw drzwi do kanciapy: tu przy ścianie dziura – toaleta, po drugiej stronie pokoje letnie, wysokie, okna duże, przestrzenne z rosyjskim piecem w środku, a koło niego schody do schowka.
Mieszkalne pokoje wysoko podniesione półtora metra nad ziemią, dół pusty. Idę schodami na górę i myślę sobie jak strasznie będzie tu spędzić zimę, z dołu ciągnie zimno, z małymi dziećmi… w gorący dzień aż dreszcze mnie przeszły.
Ogólne wrażenie – czysto: podłoga pomalowana błyszczy się, ławki przy ścianach, stół pomalowany aż się błyszczy. Cała ta część podzielona na trzy pokoje, w nich mieszkają trzy rodziny, wszystkie z Kelmiskes. W pierwszym pokoju i kuchnia z jadalnia, w drugi zamieszkali Ragauskienie z trójką dzieci, najstarszy 14’letni a w trzecim my z Łatkauskais. Na razie jemy razem.
Rozpoczęliśmy życie wygnańców, życie bezprawnych pracowników. Łóżek nie mamy, śpimy na podłodze. Mężczyźni idą do pracy, do dopiero co powstającej ceglarni. Taczkami wożą glinę, przez rzuconą deskę. Jak sucho droga jest do zniesienia, ale jak spadnie deszcz, to straszna męczarnia, bo kółka często się zsuwają z deski.
R formuje cegły. My razem z Latl. i wszystkimi dziećmi jesteśmy w domu, bo w ceglarni nie ma żłobka ani przedszkola. Na obiad wracają do domu, ale pracują od 8 z rana do 5 wieczorem z jedną godzinną przerwą na obiad. Wietrzymy i suszymy ciastka, które przywieźliśmy jeszcze ze sobą. Chleba dostajemy po kilogramie, starcza nam go, powiększamy więc zapasy, w końcu wojna. W trakcie każdej wojny głód i bieda nieunikniona, a tym bardziej w takim niepoukładanym państwie jak ZSRR. Starsi pracownicy ceglarni (nie ma w ich gronie ani jednego miejscowego, wszyscy przywiezieni), opowiadają, że oni szczęśliwi wtedy jak mogą jeść chleb bez umiaru i oszczędzania. Przeżyli biedę w trakcie domowej wojny. W trakcie wojny Fińskiej też głodowali. W trakcie głodówki, wiele osób umierało, a wyjątkowo dużo na północy. Wszyscy mówili, że w trakcie tej wojny też czeka nas głód. Dlatego też suszyliśmy chleb, który zostawał.
Mamy nadzieję szybko powrócić do ojczyzny, jednak zostawiamy rezerwy jedzenia, bo głód może przyjść z dnia na dzień. Musimy przetrwać, nie umrzeć z głodu, musimy jeden drugiemu pomóc, Litwin Litwinowi, jak brat kochanemu bratu. Najważniejsze, byśmy ci poszkodowani trzymali się razem. Sama w swoim sercu podjęłam decyzję, że będę tak żyć, by każdemu Litwinowi pomóc jak najwięcej: słowem, wsparciem, podniesieniem na duchu, odpuszczeniem jak trzeba itp.
Nie rozmawialiśmy o podziale obowiązków, samo przez siebie wyszło. Domowym gospodarstwem i zapasem jedzenia zajmuje się ja, Latk, chodzi do miasta po zakupy, Rag. pali w piecu i go pilnuje.
Nowe życie, nowe warunki i nowe otoczenie.
Wspólne mieszkanie trzech rodzin, wspólny korytarz i wąska ścieżka przez podwórko, posadzone ziemniaki, urośnięta trawa, wspólna zaśmiecona uliczka, wspólna droga prowadząca do stolicy.
Dookoła chatki i łaźnie. Dookoła szare domy, obumarła bez życia wioska. Tu nie ryczą byki, tu nie słychać owiec, nie gderają gęsi, nie kwiczą świnie, nie szczeka pies – wszędzie cisza, spokój i niepokój. Litwinowi przez tą ciszę budzi się strach i ogromny ból w zranionym sercu. Prawie każdej chatki podwórko porządnie ogrodzone (zamiast “porządnie” czytaj “starannie”). W płocie nie ma przejścia, wszyscy przechodzą przez płot! Dziwne! Patrząc na ogródek od razu możesz ocenić, który z miasta, a który rolnik. Mieszczanie mają większe działki – do sadzenia ziemniaków, a inni mają tylko małe ogródki a w nich posadzone kilka cebuli, gdzieniegdzie czosnek, może kilka rzodkiewek (zimowych). Najbardziej cenione i dopieczone warzywo to ziemniak. W całej wiosce ani jednego kwiatka, tak jakby one w ogóle tu nie rosły. Ogródki czyściutkie, bez trawy, obkopane głębokim rządkiem by z łąki nie przeszła trawa.
Dzień pogodny, słoneczny: noce jasne, wyraziste białe północne noce. Smutno, smutno… tęskno, tęskno… ból, ból… A sercu bliskie ogródki kwitnącej ruty, piwonie z czerwonym sercem, sady wiśni… Boże święty jeśli nie skróciłbyś czasu, kto by to wytrzymał.
Próbujemy przyjąć się w miejscu, gdzie zostaliśmy osiedleni – przyzwyczaić się, zaaklimatyzować. Czy damy radę? Nie! Wątpię! Chyba, że po tym wszystkim zacznie się dziać coś nowego. Chyba że… Kiedyś… Dziś na pewno nie!… Nie! Tu nasze uczucia umierają! Żyjemy po to by przeżyć wrócić do ojczyzny i tam umrzeć. Żyjemy by przywieźć nasze małe dzieci do ojczyzny.
Zmywamy z siebie kurz i brud podróży. Wodę mamy dostępną na podwórku. Studnia wąska, głęboka, woda zimna, mrozi ręce. Mężczyźni wracając z pracy przynoszą drewno. Piec nie ma płyty jest tylko piec do pieczenia chleba. Musimy się dostosować – piec, gotować i podgrzewać w środku pieca. Do tego potrzeba dużo drewna i nie do końca wygodnie. Ale co zrobisz, palimy i z rana, i na obiad i wieczorem, i gotujemy obiad i podgrzewamy wodę. No i dostaliśmy za to od właścicieli, żebyśmy nie spalili domu i całej wioski. Sam krzyczał i jeszcze doniósł MBP. Przygotowaliśmy sobie miejsce z płyt do gotowania na zewnątrz. Tu już nikt nie krzyczał tylko przychodzili popatrzeć co gotujemy.
Piękna niedziela, słoneczny poranek, szykujemy się wszyscy nad rzekę, wziąć trzeba znoszone koszule, uprać, odpocząć. Niestety pracownicy dostali nakaz by iść nad rzekę, wrzucić drzewa, do rzeki które zatrzymały się na brzegach. Zostaliśmy w domu serce pęka, ojczyzna woła promieniami słońca, delikatnym muśnięciem wiaterka… nawet nie czujesz jak wstajesz i słuchasz tego zaproszenia a łzy same ciekną…
– Mama, Zibut wstał… – przerywa smutne myśli Domikas. On zauważa, ten moment u mamusi, ale nie rozumie go.
Biedny mój Domikas! To bardzo wrażliwe dziecko, a nie może niestety tego pokazać. Został tak dotknięty tym nieszczęściem, tak to wszystko poruszyło jego nerwy, że w nocy ma problemy z utrzymaniem pęcherza.
Od urodzenia wychowywałam tak jak wskazuje niemiecka pedagogika – wychować stabilnego i twardego człowieka. I ten mały mój człowiek został wstrząśnięty nieszczęściem. Popuszcza w nocy. Ile pracy przy tym! Jak szkoda mi dzieci. Za co oni stracili ojczyznę? Jaka ich przyszłość? Nikt nie może odpowiedzieć ani przewidzieć.
Bardzo niewygodnie i męcząco gotować na świeżym powietrzu na płytach, wiatr rozprasza dym i roznosi popiół na wszystkie strony, uchwyty rozgrzane, boki garnków rozpalone, ciężko je zdjąć. Ręce poparzone, włosy zadymione … Dookoła biegają dzieci. Obok stoi wózek, a w nim mały Ziba: i on niespokojny czeka już na jedzenie. Im bardziej dzieci głodne tym bardziej tulą się do mamy, tym bliżej podchodzą do ognia i robią się bardziej natrętni, denerwują starszych, nie starcza cierpliwości. Najbardziej dokucza mój szybcioszek Kiejstuś, patrz tu stoi obok ciebie, a tu już po drugiej stronie ognia, to znowu gdzieś bawi się ogniem… żeby szybciej się gotowało, przecież zaraz tata wróci i pójdziemy jeść obiad… i niestety stało się nieszczęście, zaczepił nóżką o garnek, i rozlał na nóżkę – wrzasnął z bólu, ale zamiast współczucia – oschle odepchnęłam go na bok… “czego podchodzisz do ognia?” Siedzi i płacze, boli go. Zdejmuje skarpetkę, razem z nią i skóra schodzi. Czy można zdobyć się na większe okrucieństwo ze strony matki. Zamiast przytulić, współczuć, odepchnęłam. Serce pęka, żal dzieciaka, wstyd za swoje okrucieństwo. Boże wybacz mi, daj mi siły, być cierpliwej dla swoich nieszczęśliwych dzieci!
Małego Zibutis trzeba często myć, suszyć. Trzeba prać jego pieluszki, miejscowe kobiety idą na niedaleko położoną rzeczkę. Idziemy i my. Piękny słoneczny letni dzień. Jesteśmy za wioską. Przed oczyma już widziany widok: duża łąka, zarośnięta krzakami, między lasem i łąką woda, płynie rzeczka. Podobne wydarzenie, widziałam to przed naszym wyjazdem we śnie i ten sen był znaczący – ciarki pojawiają się na same wspomnienie.
Ciężko żyć bez przyszłości, a my jej nie mamy… wojna, co ona przyniesie? Czy uzna, że jesteśmy godni by stanąć na ojczystej ziemi, by bez strachu oddychać jej powietrzem. Jaka czeka przyszłość naszych dzieci? Kim oni będą? Czy będą pamiętać, że są urodzeni Litwinami? Czy przypomną sobie, że mieli rodziców? Czy docenią swoją przeszłość?
Śni mi się stacja dużego miasta, tak jakby w Kownie, pełno ludzi. Nieznajoma kobieta, przykryta czarną chustą, daje nauczycielce L. do picia leki przeciwko truciźnie. Biedna nauczycielka L. myślę sobie patrząc na nią. Mąż w więzieniu, synek umarł i trucizna… Opatulona czarną chustą, nie przerywa swojej pracy, kobieta odwraca się ode mnie i cicho, tak jakby największą tajemnicę powiedziała: ” I ciebie prześladują!”. Nie zdążyłam się zorientować a ona zniknęła w tłumie. Zaczęłam się zastanawiać, przestraszyłam się jej przepowiedni i bardzo zależało mi na tym by się dowiedzieć kto prześladuje. Tajemnice może zdradzić tylko czarna kobieta, lecz jej nie ma, ona zniknęła w tłumie. Zaczęłam jej szukać i sama się zgubiłam. Znalazłam się w nieznanym, brudnym, mokrym, zaśmieconymi uliczkami mieście. Miasto puste, błąkam się tu sama. Kto mi drogę pokaże, jak i gdzie znajdę drogę do swojego domu. Patrzę w dal, widzę samochód, podobny do traktora, roboczy samochód, wokół pracują ludzie, brudni. Podchodzę do nich i proszę, żeby doprowadzili mnie do znajomej mi drogi, albo chociaż wskazali mi ją. Oni nie słyszą mojego głosu, czy udają, że nie słyszą i nucą jakieś radzieckie piosenki. Wyszłam z miasta w pole. Tu małe chatki, a za górką woda… na wodzie statek…. Zaczęło mocno padać. Wszędzie cieknie woda, nic nie widać przez deszcz. Skąd się wziął koło mnie ten człowiek – żyd. On widząc mnie zmęczoną, mokrą, nieszczęśliwą, proponuje pomoc w znalezieniu drogi. Zaprasza do ostatniej chatki na końcu wsi, tam można dowiedzieć się gdzie jest droga. Nie do końca jestem przekonana, ale idę mając nadzieję na pomoc, idziemy do chatki, wchodzimy przez miniaturowe drzwiczki. Jesteśmy w środku, lecz mój towarzysz najwidoczniej zapomniał, że przyprowadził mnie tu ze sobą i coś negocjuje po żydowsku. Jeszcze bardziej się przestraszyłam by mnie nie zamknęli, wyszłam na zewnątrz. Przestało padać. Patrzę w dal, mgła się rozeszła, woda zniknęła, przed moimi oczami łąka pełna krzaków, pomiędzy nimi jeziorko… To ten widok, na który dziś patrzę, to samo wzgórze, ta sama łaźnia z miniaturowymi drzwiami. Długo stałam w tym samym miejscu, skupiona starałam sobie przypomnieć tą drogę i postanowiłam iść nią z powrotem, tylko okazało się, że w tej samej ulicy duży dół, przez niego wzniesiony do góry mosteczek. Zaczęłam się zastanawiać, może iść przez niego, chociaż błądząc na pewno nie przechodziłam przez niego wcześniej. Gdy ja zastanawiałam się, z naprzeciwka zaczął iść mężczyzna. I kiedy on był w połowie, mosteczek bardzo powoli zgiął się w dół… “Tam nie ma przejścia. idę drogą, którą przyszłam, w lewo…” macham ręką i idę wąskim brudnym chodnikiem krótkiej uliczki, w dali zauważyłam szeroką słońcem rozświetloną ulicę, pełna czysto ubranych ludzi, z dobrymi nastrojami, bez cierpienia na twarzy, przemieszczających się do wszystkich stron. “Jestem uratowana” pomyślałam, zrobiło się lekko, lekko… obudziłam się…
Smutnym wzrokiem przywitałam widok, który poznałam we śnie i idąc suchą, popękaną ścieżką w dół do rzeczki, starałam się zrozumieć sen. A on był tylko kuszącą nadzieją, o szczęśliwych braciach, którzy zostali w ojczyźnie, pod ciężką osłoną wojny, zostali oddzieleni od nas…. nastrój zrobił się taki jakbyśmy zostali żywo pochowani… Ból rozrywa serce, położyłbyś się na ojczystej ziemi, przytuliłbyś ją, zjednoczył z nią, pochowałbyś ten ogromny ból…, lecz dookoła tylko dalekiej północy lasy…
Zakazane nam wychodzić do miasta bez pozwolenia, a miasto blisko, tylko trzy kilometry od nas. Nie mamy żadnych dokumentów, tylko dwa ogólne wpisy, jeden z nich jest u MBP a drugi u pracodawcy. MBP sprawdza co tydzień, a pracodawcy komendant codziennie. Aby się przekonać co można kupić na zimę trzeba pójść do miasta. Chociaż byliśmy przekonani, że wojna długo nie potrwa, lecz uznaliśmy, że zimę spędzimy jeszcze na północy.
Po pracy tatuś z L poszli do miasta i nie wracają. Już wieczór, a ich dalej nie ma. Jasne, że wpadli, tylko pytanie, gdzie i jak ich szukać. Niepokój: rożne wizje się pokazują, jedna od drugiej straszniejsza, tatusia życie w więzieniu, moje życie z trójką dzieci wśród obcych, wrogich mi ludzi.
Położyłyśmy z L. dzieci, taka katastroficzna sytuacja, że nie ma słów na pocieszenie.
-Mamusiu jak my będziemy żyć, jeśli tatuś nie wróci? – pyta Domikas nie mogąc spać. To pytanie jak nóż w moje serce. A co mu odpowiedzieć i jak uspokoić jego ogromny niepokój, który się pojawił w serduszku małego dziecka. “Śpij Domikusiu, jutro porozmawiamy, już noc”. ” Mamusiu, ale ja nie mogę zasnąć!” “Śpijmy razem”, uspokajam leżąc koło niego na podłodze. I zmęczeni tym nie pokojem razem zasnęliśmy.
Wcześnie z rana obudził się Zibutis. Pierwsze spojrzenie i pierwsza myśl – nie ma tatusia. “Co będziemy robić bez tatusia?” Karmiąc cały czas myślałam o tym samym. Jak tylko rozpoczęły się godziny pracy, biegnę do tatusia miejsca pracy, do komendanta. Tam też go nie ma. Wszyscy współpracownicy współczują, a komendant tylko mruknął “wyszedł bez mojego pozwolenia” i milczy. Proszony kilkakrotnie, łaskawie zgodził się że po pracy sprawdzi w odpowiednich instytucjach, pospiesznie wracam do dzieci i tak idąc zastanawiam się, kim ja będę dla dzieci jeśli stracimy tatusia? Fizycznie jestem słaba, dzieci małe. Zostałabym tylko taką matką, która urodziła dzieci w ubogim świecie, i skazałam ich na życie bezdomnych, i skazanych na śmierć. Wróciłam do domu a tam pogrzebowy nastrój: cisza, schowany ból w ciszy, w wolnych ruchach, pytającym wzroku. Nie mogłam wziąć się do jakiejkolwiek pracy, nie zerkając jeszcze raz przez okno, a może zobaczę. W głębi serca wyraźna nadzieja. Około południa zobaczyłam przy samej bramie jasnego tatusia i ciemnego m. L. “Dzieci wraca tatuś, biegnijcie się przywitać!” Usiadłam, poczułam, jak schodzi ogromny cień, tylko nie wiem czy bólu, czy strachu, czy strasznej wizji przyszłości… poczułam lekkość tak jakbym urodziła dziecko. Czy to ze szczęścia, czy z wdzięczności najwyższemu za powrót ojca, spłynęła łza.
– No jak żyjecie! Czy wszyscy zdrowi? – pyta tatuś.
– Nie wiem, jak ci powiedzieć: co my w tym czasie przeżyliśmy!? Czuliśmy się tak jak by ktoś nas żywych chciał pochować. Stracić w obcym kraju Tatusia – tak się baliśmy – że żadnymi słowami nie da się tego opisać.
– Nie mniej martwiłem się i ja, od Was odłączony, przeżywałem to samo co i Wy, ale nic dobrze, że tak się skończyło… Ale wiecie co, my oboje strasznie głodni, od wczoraj nic nie jedliśmy.
Jedli i opowiadali, jak ich zatrzymało MBP.
– Poszliśmy do miasta i pierwszego napotkanego zapytaliśmy, która to będzie największa ulica. Zapytany, zażądał iść z nim do milicji. Tu nas zatrzymali i przekazali wiadomość MBP. MBP przewieźli do swojego więzienia, przesłuchali, nakrzyczeli, pobili i zamknęli do celi. Z rana przynieśli nasze papiery, znowu przesłuchiwali i w końcu wypuścili. Nie daj Boże popaść w ich ręce! – Tym razem bardziej szczęśliwych ludzi od nas na tym świecie nie było.
Drobnostkowe i ciężkie to życie. Gotujemy w jednym garnku z nauczycielką L. układ naszych rodzin podobny: ich dwójka
(“Tu pamiętnik się urywa. Wiemy, że Justinas, ojciec, z Syberii nie wrócił, zginął. Matka, autorka pamiętnika, ciężko zachorowała, przewieziona do Ojczyzny zmarła w szpitalu. Dzieci przeżyły.”)
Mano pasakos pradžia prasideda 1941 m. birželio mėn. 14 d. 4 val. ryte. Ryto nuotaika melancholiška, tingi, krapnoja smulkus lietus, kuriuo labai džiaugiasi ūkininkas. Auklė man atnešė pamaitinti mano Mažąjį Konstantiną, kurį jo vyresnis broliukas Kęstutis praminė “Ziba” atseit “žvirblis”. “Mažas kaip žvirblelis”, pasakė mamytė parvežusi iš Šiaulių ligoninės rodydama jam naująjį broliuką. Atėjo Kęstutį aplankyti jį auklėjusi Sofija. Kęstutis paima Sofiją už rankos rodo mažąjį broliuką ir sako: “žiūjėk, žiūjėk, paukšta (paukštis) – Ziba”. Ir liko jaunasis šeimos narys pramintas be krikšto Ziba, atseit žvirblelis. O krikšto vardas Konstantinas-Antanas paliko tik popieriuje.
Mažutis Ziba valgo, o mano akys merkiasi, merkiasi, taip noriu miego: mat vakar ilgai sėdėjau istorijos egzaminuose, grįžusi parsivežiau pomidorų ir kalafiorų juos sodinau, o pats parvežimas koks sudėtingas. Keturi maži vaikai, aš ir vežikas p. Petrutė. Važiavome vienu arkliu į dvarą. Didiesiems nuobodu, trukdo vaikai, bet už tat mažiesiems kiek džiaugsmo, kiek įdomumo, kiek naujų geografinių žinių. Iki kapų jiems pasaulis jau buvo žinomas, bet toliau nei didžiulis dvaro malūno tvenkinys pilnas vandens lelijų, nei užtvankos tiltas, nei krentąs vanduo, nei dvaro rūmai, nei šiltadaržis – nežinomi, pirmą kartą matomi. Ir klausia, vienas kitam rodo, aiškina. Pavakariais su cioce Jadze perkasėm lysves, išrinkom piktžolių šaknis, (mat naują daržą paruošėm), susodinom daigus, palaistėm. Saulei leidžiantis nuvažiavome pasveikinti kaimyną Antaną. Vėl važiavome su visais vaikais tik ne vienu arkliu, o pora gerų ir erdviame vežime. Ir čia vaikams daug džiaugsmo, ypač visus domino mažas šuniukas, kuris, kaip ir vaikai miegojo lovytėje. Didieji nusiminę, spėlioja rytojų, pasakoja apie naujus bolševikų areštus, pateikia žinias apie pažįstamus areštuotus, apie baisius kankinimus kalėjimuose ir būsiantį karą, kuris vienintelis mūsų išsigelbėjimas. Ateina paskutinis svečias p. Petrutė. Iš tolo šaukia:
– Ko nesilinksminat, atėjau jus pradžiuginti. Anglų radio pranešė, jog rusų-vokiečių santykiai tiek įtempti, jog reikia ant dienų laukti karo, o kas laimės? Aišku!.. Užliūliavo tas aiškus ramus rytojus…
Daugelio žmonių trankus, staigus, triukšmingas atidarymas durų – į kambarį skubiai ir despotiškai rūsčiais veidais žengia nepažįstami vyrai, paskui juos pasirodo, kaip visuomet su šypsenos bruožu veide tarnaitė Elziukė, o koridoriuj matosi patenkintas viršaičio Bielskio veidas. Šiurpi staigmena. Kaip žaibas dingteli mintis – o, Jėzau, areštas!.. Staiga išdžiūvo burna, prikibo liežuvis prie gomurio, pasidarė kartu, visa sustingo… Šalia prie galvos miegojo mažutis Ziba… o visų įėjusių iškreipti, plėšrūs, godūs pilki veidai.
– Vy Justinas, syn Juozo? – kreipėsi į vyrą pirmasis čekistas su prisegtu prie šono parabolum, skaitydamas raštą.
– Aš. – atsakė vyras.
– Vstante, adevaites! Vam dano pol časa vremia!
– Sušaudys?!? – pamaniau ir atsisėdau drauge su vyru.
– Ar ta jūsų žmona J. R. -M? duktė M? – paklausė tas pats čekistas rusiškai.
– Taip. – atsakė vyras.
– Taip pat greit keltis, rengtis! Duota pusė valandos laiko.
– Na mirsime abudu. – pagalvojau ir ramiau pasidarė įgavau šiek tiek jėgų, pradėjo grįžti pusiausvyra. Šokau po vien baltiniais iš lovos. Čia pat šalia manęs stovėjo ginkluotas kareivis.
– Dominykas, sūnus Justino – kur? – paklausė čekistas.
– Vaikų kambaryje, – paaiškino vyras.
– Atvest čia! Tegul rengiasi, – įsakė tas pats.
Kaip vilkai puolė į vaikų kambarį, godžiomis akimis raudonarmietis, viršaitis ir bematant Elziukė atnešė miegantį vos baigusį penkis metus Dominyką ir sviedė į lovą ragindama atsibusti.
– Kęstutis, sūnus Justino! Duokit jį čia! – suriko čekistas.
Beregint atnešė ir dviejų su puse metukų Kęstutį.
– O tas irgi jūsų? – užklausė rodydamas miegantį 2 mėnesių Zibą.
Gavęs teigiamą atsakymą, jam neįsakė rengtis, nei nepaliepė jo rengti. Ar dėl to, kad jis gulėjo suvystytas vokelyje, ar dėl to, kad nebuvo įtrauktas į mirti pasmerktųjų sąrašą.
Mirsime visi sykiu. Ir pasidarė ramu, jog ne vieną vyrą sušaudys, o visus drauge. Kad tik greičiau.
– Aprenkite vaikus šiltais drabužiais, kiekvienam žmogui leidžiama pasiimti po 50 kg ir mėnesiui maisto. Tai ką paimsite reiks nešt patiems. Kuo skubiausiai rengtis, nes praėjus pusvalandžiui išvarysim kaip stovite.
Dabar pastebėjau, jog čekistų tarpe mano mokiniai: antros klasės komjaunuolis ?, aštuntos klasės komj. Z. Bielskis ir anksčiau baigęs keturias klases girtuoklis Daujotas. Komjaunuoliai su raudonarmiečiu išėjo kratos daryti, kambary liko čekistas rusas ir viršaitis.
Reikėjo skubiai rengtis. Iš įsakymo “aprengti šiltai vaikus” lyg pradėjo ryškėti, jog mus nešaudys, bet veš ten, kur šalta, kur mes toli nuo Tėvynės būsime priversti mirti.
Bet ar toli mes įstengsime su trim mažais vaikais nuvykti? Ką galima paimti iš daiktų, jei maži vaikai reikės nešti? Ir ką paimti iš maisto? O pati dar nesijaučiau sustiprėjusi po gimdymo? Mirsime tik ne staiga, o pamaži nusilpę ir išalkę visai išsieikvoję kur nors pakely… Vaizdas baisios ateities atėmė jėgas, visas kūnas pasidarė sunkus, sunkus, lyg būtų pradėjęs siurbtis pomirtinis lavono stangrumas…
Susivilkau kiek tik galėjau baltinių ir suknelių. Elziukė patiesusi ant grindų paklodą, skubiai pradėjo kraustyti spintą, dėti baltinius, sukneles.
– Kam gi man suknelės? Vis tiek jų nepanešiu, – atidaviau Elziukei ir Zibučio auklei Jadzei.
Aprengė vaikus. Dominykas vis dar snaudžia, o Kęstutis, visuomet greitas kaip kurapkiukas, žiūriu jau palangėj kasa duobutę, į kurią lašina nuo stogo vandenį. Jis nejaučia, jog mes rengiamės lėtai mirčiai, nori žaisti, gyventi, kvėpuoti tyru Tėvynės oru.
Nubudo Mažytis, paėmiau pervystyti – jis spardosi, bet šypsosi, juokiasi pirmuoju kūdikišku juoku žiūrėdamas į mamytės siaubingą veidą. “Ir tu pasmerktas mirti. Tu politinis nusikaltėlis”. Atbėgo auklė, atsiklaupė apkabino Zibutį ir pradėjo gailiai raudoti.
– Jadze, tavo ašaros nieko neišgelbės, būk gerutė, pavalgydink vaikus, nes… nes… nežinia kas, kada ir kur duos jiems valgyti. Paruošk Zibai pieno, nes manęs iš šio kambario neišleidžia. O ką valgysime po to?…
Viršaitis žiūri į šią sceną ir šėtoniškai šypsos.
– Ponia, palikite, man Zibutį, aš jį užauginsiu, ką Jūs darysite kely su tokiu mažu? – prašo auklė.
Brangioji Jadzyt, tu prašai to, ką motina negali padaryti; jei taip Dievas norės – mirsime visi sykiu. Į kambarį įėjo mano geriausioji prietelė.
– Petrute, ir Tu atėjai išlydėti mus? Tu mano piršlys, Tu ir mirt atėjai palydėt?..
– Atnešiau pinigų, buvo Justinas palikęs… – dusliai, rydama ašaras paaiškino.
– Palik Zibą, mudvi su Jadze užauginsim… Jam reikia pieno.
– Ne. – tariau kategoriškai nieko negalvodama.
Ateina uždusęs nuo skubėjimo Daujotas ir atraportuoja rusiškai.
– Kratos metu vaiko vežimėlį rasta dviem vyriškiems kostiumams medžiagos. Daugiau nieko.
– Tebūna! Ant viškų apieškojot?
– Taip, drauge viršininke.
Nedrąsiai į kambarį įeina Z. Bielskis, komjaunuolių sekretorius, vadas. Mano pamokose buvo neblogas mokinys. Kiti mokytojai skųsdavosi juo, jog paniuręs, nepatenkintas, visais nepasitikįs.
– Zigmai, atėjai savo mokytoją nuteist ištremt ar mirt?
– Taip, ponia mokytoja, ištremt į šiaurę. Paimkit vaikams kuo daugiausia šiltų drabužių, kailinių.
– Prisipažinsiu, kad neturim tokių, – atsakiau jam.
– Bet pasakyk man ar pats ramia sąžine tremi lietuvius į Šiaurę? Juk pats supranti, jog mes ten išmirsime, nepriprasime svetimoj šaly, ten badas…
– Kitaip negalima, ponia mokytoja, taip reikalauja partija!
– Sakai partija? Juk ar tu nesupranti, jog partija tai rusai, o tu lietuvis, Zigmai? Ar tavo lietuviška sąžinė nekalba? Ar ji tyli?
– Ne! Kitaip negalima įvesti savo tvarkos.
– Savo tvarkos – rusiškos? Pagalvok gerai, o po komunistu rasi lietuvį!
– Sakai, ponia, ten badas? – atsiliepia senis Bielskis.
– O kokių miltų kvietinių mums atvežė? Tokių ir pas mus nėra. O mašinos! Traktoriai!
– Tai visa, ponas Viršaiti, mulkinti tokiems durniams, kurie toliau savo panosės nemato.
Vyrą išvedė. Likau viena su Ziba ir sargu viršaičiu. O reik paimt nežinomai kelionei ne dienai muilo, paltą, batus. Neateina nei ciocė, nei vyro sesuo Jadzė. Einu pati.
– Negalima vienai eiti! – šaukia iš paskos viršaitis.
– Ar negalima nė į išeinamą: čia pat?
– O gal ten koks ginklas yra?
– Einam abudu!
Palydėjo mane į išeinamą, įkišęs galvą apžiūrėjo, atsistojo prie durų, laukia. Po minutės nekantriai šaukia:
– Greičiau eikite, važiuoti reikia.
Durys visur atdaros, vėjai pučia. Vaikus apvilko žieminiais paltukais. Lauke lyja. Pažiūrėjau į vaikus. Jie žiūri klausiamai tai į vieną, tai į kitą: stebi svetimus žmones, ginkluotus vyrus. Vaikai neturi pakankamai šiltų drabužių, paltukai išaugti… Trumpi.
– Greičiau! Skubiai! – šaukia rusai…
Kur mums skubėti? Kas mus laukia? Ar grįšime čia – į savą gūžtą, į savo lovą, į namus? Širdis verkia, rauda, plyšta iš skausmo ir kužda: “jei priešą žmonijos likimo valdovas nugalės…” “O jei ne?” įsiterpia protas, “kur mūsų kapai… griovy, pakelėj, pelkėj ar miške?”
– Greičiau! – nutraukia viziją rusas.
Kur? Mirti? Spėsime… Pasmerktas mirti negali skubėti…
Įeina kaimynė J. R. Nenusimink M.. važiuojam drauge! Jau man šoferis papasakojo. Aš mažai tepasiėmiau, už tat tu, M., imk kuo daugiausiai, duosi ir man. Aš jau buvau rūsy, radau krupniko, išgėrėm su šoferiu ir kareiviais, dabar jie patys jau nusigėrę, neša viską ir deda į mašiną. Paėmėm uogienės, vakuotų vaisių, lašinių, dešrų.
J. R. energinga laikysena, savimi pasitikinti kalba išblaškė liūdnus kapų vaizdus.
Taip, kol numirsime reikia gyventi…
Pažvelgiau į vaikų kambarį: tuščias, už lango žmonės ir sunkvežimis. Sunkvežimyje J. R. vaikai, motina, jos daiktai ir mūsų daiktai, aplink žmonės, – buvę mūsų darbininkai, dabar – naujakuriai.
Atslenka, lyg šešėlis, ciocė Stasė. Ji siaubingai parblokšta.
– Vaikai… Pavalgykit… Duokit mažulėliams…
– Ciocenka, nelenda valgis… Duokit vaikams…
– Ir vaikai nevalgo, paimkit pieno kelionei, juk ką jie valgys?!
– Tikrai, ciocenka, reikia pieno, ypač mažajam Zibukui… Ką aš jam duosiu valgyt pati nevalgydama. Reik nors pradžiai paimti virto pieno.
Neliko prie mūsų nei vieno sargo, nei aplinkui daiktų, visur tuščia, nėra žmonių. Durys atdaros, vėjai pučia, ir virtuvė tuščia, jie visi prie sunkvežimio… Viską sukrovė ir laukia… Tik manęs su mažuoju… Nesaugoja – Motina nuo vaikų nebėgs…
– Duokite išvirti mano mažajam pieno! Kas išvirs? Indai kur? prie virtuvės durų stovi ginkluotas sargybinis. Jis kalbasi su buvusiu mūsų darbininku baltgudžiu Grinium.
– Griniau, būkit toks gerutis, paprašykit Elziukę, kad išvirtų mažajam kelionei. Jis nepertraukia kalbos – manęs neklauso. Matyt, jis džiūgauja, kad jo buvusius šeimininkus išveža. Išploviau buteliuką, kažkas atnešė virto karšto pieno, pripylė butelį ir privertė mane, kad gerčiau.
Reik paskutinį kartą peržvelgti savo namą su kūdikiu ant rankų. Kilo skausmas širdyje, begalinis, be ašarų skausmas… persižegnojau…
Eikš, mažuti, mūsų laukia… Mano mažutis šlapias, lauke lyja, kuo pasausint? Kambariai tušti… Negi sėsti su šlapiu kūdikiu į šlapią sunkvežimį… Prie gonkų sunkvežimis, jame jau sėdi vaikai ir vyras, jis pilnas žmonių.
Cioce Jadze, gelbėk iš bėdos! Mano mažasis šlapias, neturiu kuo pasausinti.
Jadzė eina pamažu, pamažu, ji nieko man nesako, ji nereaguoja į mano prašymą. Šiaip taip išprašiau pasausinti vaikui paklodžių – ji skaudžiai kenčia, žiūri siaubingom akim į mane…
Paėmiau vaiką, pieno buteliuką ir peržengiau namų slenkstį… Lauke apkabino mano kojas Zigmutis, nori atsisveikinti…
– Kur jus veža, ciocyt, ar sugrįšit? Sugrįžkit!
– Nežinau, Zigmuti, kur mus veža…
– Greičiau! Greičiau! švelniai taria rusas ir užleidžia man su kūdikiu vietą šalia šoferio, pats lipa į viršų… Aukštai sunkvežimyje du vaikai su tėveliu, prie sunkvežimio susirinkę žmonės, jie stovi tylūs lyg prie karsto duobės, moterims rieda ašaros… Buvęs darbininkas, dabar naujakurys Mėšlydis atneša į sunkvežimį pusmaišį, baltų miltų, sulinkęs Dzedzė neša Mėšlydžio kruopas mūsų kelionei.
Likite sveiki ir laimingi!
Pusgirtis jaunuolis svyruoja nešdamas dviratį, žiūri į žmones ir sako:
– Ko Jūs verkiat? Ar jums ponų gaila?
Jam nieko neatsako, laidotuvių tyla, tik mašinos urzgimas sudrumsčia ją, mašina pasijudina, girdėt ciocės verksmas… Tėviške, koks tavo paskutinis atsisveikinimas? Mus, didelius ir mažus, atplėšė nuo Tavo krūtinės, kvepiančios įvairiais žiedais, apdengtos žaliu šydu. Žvelgiu pro kabinos langą dešinėn – žalia, žvelgiu kairėn žydi vešlios braškės dideliais baltais žiedais, lapai aiškiai žali sulyti, rasoti. Jos atrodė, lyg didelis, didelis laidotuvių vainikas išvežamųjų karstui… Stovi stati vakar sodyti pomidorai… Aš juos sodinau, džiūgavome bendrai su vaikais ir mus šiandien atplėšė iš čia. Lėtai pravažiuojame senų kaštonų ūksmingą alėją, įsuka į plentą, mašina didina greitį, pralekia šalia malūno takelį, kasdien, kartais net kelis kartus, mano kojomis numindžiotą. Ar atsistos mano koja ant jo… Ar bus lemta su plazdančia širdimi žingsniuoti į tavo prieglobstį brangioji tėviške!..
Viešpatie, Viešpatie, Tu mus apleidai… turbūt skaudžiai Tau nusidėjome…
Skubiai važiuojame per Kelmę, kurioje nemačiau nei vieno žmogaus, nei vieno namo, tik jutau begalinį, sunkų skausmą širdyje, o mažą vaiką ant bejėgių rankų… Jis nemiega… Jaučia pasikeitusią padėtį, žiūri į suakmenėjusį, mamytės veidą, rodos, padeda savo ramia laikysena kęsti baisų skausmą…
Kur mes važiuojame? Kodėl ne į stotį? Važiuojam į priešingą pusę pro kapus.
– Kur mus vežate? – klausiu šoferį.
– Į Tarybų Sąjungą.
– Juk ir čia Tarybų Sąjunga, kam dar vežti?
– Jus veža į šiaurę… bet nenusiminkit. Jūs mokytoja – žinau. Pas mus mokytojai gerbiami…
– Tai kodėl ne į artimiausią stotį važiuojame?
Šoferis pasižiūrėjo, pagalvojo ir su užuojauta atsakė:
– Važiuojame tos pilietės dukterį, paimti iš kaimo.
Mašina pilnu greičiu kopia į kalveles, taip pat greit leidžiasi žemyn. Skubame paimti motinos vaiką, kad nepasiliktų. Gera sėdėti, kūnas sudribo, jėgų nebėra, išsirengėm į tolimą kelionę, pavargom besirengdami, reikia pailsėti, o kūdikis ant rankų!..
Atvažiavome pas Kelpšą. Čia jau stovi su šautuvais raudonarmiečiai. Mums išlipti neleidžia. Išlipa tik emgebistai. Mano vaikas šlapias. Pienas šaltas. Pasiprašiau, kad leistų į kambarį, pasausinti vaiką ir pieną pašildyti. Vėl klausimas kuo pasausinti. Į pagalbą ateina vietinės moterys. Dar nesušilo pienas, jau ragina emgebistai greičiau važiuoti. Susėdom ir labai skubame į stotį. Prie Graužikų, kopdami į kalnelį, pavijome važiuojančią geru arkliu moterį, su dviem mažais vaikais. Arklys pasibaidė mašinos signalo, smarkiai šoko į priekį, vežimėlis pakrypo, moteris neišsilaikė ir su vienu vaiku iškrito į griovį, bet vadžių nepaleido. Šoferis nereaguoja skuba. Moteris paleido arklį, jis šuoliu nubėgo pirmyn.
– Turbūt užsimušė, reikia padėt… – sakau šoferiui.
– Nieko, dar kruta… – atsakė abejingai ir nuskubėjome.
Grįžtame į Kelmę tik todėl, kad per ją pasiekti stotį. Dabar pajutau, kaip skaudu, kaip brangi, mylima ta vieta, kur žengiau į savistovų gyvenimą, kur visas jėgas atidaviau mokiniams, visuomenei, Tėvynei, kur mylėjau, buvau mylima ir laiminga… Skaudu be žodžių, širdis veržias iš krūtinės, smaugia… trošku…
Saudininkai. Šoferis paklydo – pasuko kairėn. Gavęs pastabą taip staiga susuko mašiną per griovį, kad staiga vaikas išspruko iš rankų, nusimovė buteliuko spenelis, nukrito, o pienas apliejo visą kūdikio veidelį… atrodė, kad šioje vietoje mirtis išliuosuos mus kančių pradžioje… bet nei mašina neapvirto, nei vienas neiškrito, visi liekame sveiki.
Stotis. Mašina sustojo gyvulių platformoje. Nuošaliai stovi du gyvuliniai, geležimi užraizgytais langais, vagonai. Į mašiną lipa mokytoja B. Latkauskienė su vaikais. Turime susinešti savo daiktus, t.y. vyras sunešti. Nebaigus daiktų nešti suvarė ir mus į vagonus, o likusių daiktų nedavė, nusivežė sau. Jei būtume be daiktų nelipę, būtų visus atidavę. Uždarė duris, užtraukė storą skląstį, užrakino. Likome tamsiame vagone, netvarkingai užverstame, netvarkingais ryšuliais. Į šį vagoną mus suvarė paskutiniuosius. Čia jau radome iš Tytuvėnų mokytojus Kairaičius su dviem vaikais, buvusį Tytuvėnų nuovados viršininką Kociną su žmona ir dviem vaikais, iš Pašikarnio p. p. Zaleskius su dviem vaikais ir dviem senom motinom, Sakalauskų šeimą, žydą Goldbergą, susikrovusius daiktus vienoje pusėje vagono ant žemųjų ir aukštųjų narų, o vėliau atvykę mokytojai Latkauskai su dviem vaikais, Ragauskienė su trim vaikais ir turime pasitalpinti antrame gale vagono. Nėra vietos nei stovėti, nei kur apsisukti, nei pasitraukti.
Pradėjo lyti. Vanduo pradėjo čiurkšlėmis bėgti per kiaurą vagono viršų. Vyrai skubiai pradėjo dėti po narais daiktus, užtiesė narus, pataisė guolius ir susodino į juos vaikus. Aš nesiskyriau su savo mažuoju Ziba, nes nebuvo, kur jį paguldyti. Mano mažasis šlapias, vagonas šlapias… Viename šone, ties viduriu vagono grindyse skylė – išeinama. Bet niekas nedrįsta ja naudotis, netgi vaikai. Visų energingiausia M. Zalieckienė randa išeitį – iš kur tai, ar kaip tai gauna vielos, ją prikala viename šone vagono, prisiuva gumą – na ir atskira uždara išeinama, ir vieta mano mažojo vystyklams džiovinti. Tyli suaugę, tyli ir vaikai. Suėmimo ir atvežimo įspūdis toks didelis ir skaudus, o vagonas mažas ir ankštas, lyg plieniniais vystyklais suvystė, suspaudė, suveržė kiekvieną atskirai ir visus drauge. Net ir mano mažasis Zibukas mirštamai ramus. Ir aplink mūsų vagonus ramu.
Besibaigianti diena privertė mus ruoštis nakčiai ir pirmajai sugautų žmonių vakarienei. Sugaudytų žmonių! Atvažiavo ginkluoti vyrai, apstojo namus, suėmė mus – ir už ką? Net nepasakė mums, kuo mes kaltinami, neatsiklausė mūsų, kad mes galėtume pasiteisinti, neprimetė mums jokio nusikalstamo prieš įstatymus veiksmo. Kodėl? Tik todėl, kad mes pavergti, silpni, beginkliai. Nėra kas mus užstoja. Tai tas pat, kas buvo negrų medžioklė XVI a., kuri ir šiandien šaukiasi keršto. Tik tas skirtumas, kad toji medžioklė vyksta XX amž., kultūros amžiuje, tame amžiuje, kai medžiaga pavergia dvasią. Daug bus ir “Dėdės Tomo trobelių”…
Diena vakarop. Vaikai nedrąsiai prašosi valgyti. Reik peržiūrėti visus ryšulius, kad suradus, kur padėtas valgis, kur paklodai, kur mažojo vystyklai. Knisamės po ryšulius visi, kyla dulkės, vagone tamsu, nei langų, nei durų. Ant aukštųjų narų pasiklojame kiekviena šeima po lovą. Ant jų krašto, užtiesę staltiesę, pasidėjome valgį. Vaikams dar turėjome cioces Stasės įdėto pieno. Vaikai valgo sutūpę ant narų, vyrai stati. Valgome visi tylėdami, prisimindami vakarykštes vakarienes, valgius, aplinką ir viską, kas liko anapus mūsų. Valgome lyg prie naujai supilto kapo, kuriame esame palaidoti mes – visa šeima su visa praeitimi su visu ką tėvai, protėviai ir mes patys pasiekėme. Kąsnis kramtomas didėja, kietėja, negali nuryti, gale gerklės sustoja. Valgėme ilgai, ilgai: mus niekas netrukdė. Pamaitinau mažąjį. Paguldžiau į vežimėlį, pastatytą vidury vagono. Visų daiktų kamšaty nukritęs dingo čiulptukas. Mano mažasis Zibukas prisitaikė prie naujų sąlygų, pradėjo čiulpti savo kairės rankos nykštuką.
Vaikai su mamom, vienas prie kito susiglaudę, sugulėm viršui, o vyrai liko apačioj: sėdėdami snaudė ant ryšulių. Gulėti apačioje viršutinių narų buvo ir per daug tvanku ir pavojinga, kad neužkristų viršutinių narų lentos.
Laisvame pasaulyje, už užrakintų durų, prasidėjo judėjimas: mūsų vagonus vežiojo, stumdė ir vėl atkabino: kiekvienas sau be žodžių galvojome – turbūt šiąnakt veš! Bet ne vienas nedrįso tos minties balsiai pasakyti. Ir tas, kuris būtų balsiai tą mintį pasakęs, būtų kitų akyse buvęs nedovanotinas išsišokėlis. Vyrai rūko. Prie atkalto lango gulinčios moterys žiūri pro plyšius, esančius tarp geležų. Iš stoties pusės langai aklinai užkalti.
– Mamyte ir aš nemiegu… – taria į ausį Dominykas, bijodamas sudrumsti tą šiurpią tylą. Ir tas penkerių metų kūdikis jaučia, kad turi įvykt kažkas baisaus, klaikaus… nepakeičiamo.
– Ar jau veža mus…
– Miegok vaikuti… pamatysim…
Kurį laiką ramu. Nakties tylumoj prieš už mūsų vagono sugirgžda didelės spynos raktai, numeta nuo vagono durų geležinį skląstį… Matyt prikabino naują vagoną, ir nakties metu atvežė naujas aukas, suvarė į vagonus ir jas užrakino… Ką atvežė – niekas neįstengė pamatyt, nes buvo tamsu… Ir vėl klaiki tyla ir ramybė.
Paryčiui miegas įveikė bent daugumą. Pasigirsta miegančių vaikų kukčiojimas, neramus atodūsis suaugusių.
Išaušo gražus pavasario rytas.
Pirmoji mintis, dar prieš nubundant, – mes užrakinti ankštame vagone, o pasaulyje tiek daug erdvės, saulės, laisvės. Laisvės judėti mes netekome. Saulė jau buvo pakilusi gerokai, kai mūsų vagono šeima (per vieną naktį, ji gimė) pradėjo keltis: pirmiausia suaugusieji ėjo prie vagono grindyse esančios skylės, paskui juos buvo nukeliami mažieji. Mamos paklojo lovas – pasieny suvertė pagalves, o kitą lovos vietą apklojo mažiausia besitepančia tamsia antklode: ant jos atgal sodino vaikus pusryčiams. Valgėme kiaulieną, rūkytą kiaulieną su duona ir sviestu. Ir baiminomės, kaip tokį maistą valgydami, išgyvens mūsų vaikai. Negalvojom tada, kad vaikai turės gyventi, misdami žolėmis…
Mano Zibutis, pats jauniausias vagono šeimos narys, pradėjo viduriuoti. Sutepė vystyklus, kurių nebuvo kur plauti.
Sužvanga mūsų vagono spynoje įkištas raktas, atmeta geležinį skląstį, atstumia duris, įlipa į mūsų vagoną ginkluotas vyresnysis kareivis, lydimas taip pat ginkluotų dviejų jaunesnių. Apžvelgia vagoną:
– Puikiai įsitaisėt, vietos yra, dar galima pas jus…
– Ne! – vienbalsiai atsakė dauguma: nėra kur nė atsisėsti!
– Pamatysim, – pasakė ne tai abejingai, ne tai įsitikinęs, jog tikrai vietos nėra. Išsiėmė popierių ir rengėsi skaityti. Visi nuščiuvo. Kokį sprendimą paskelbs? Ką dar baisesnio sugalvos? Nė vienas nelaukė nieko gero, visi tylėjo. Pradėjo iš sąrašo skaityti pavardes – vadinasi rytmetinis patikrinimas.
– Na ir viskas, – pasakė perskaitęs.
– Duokit vandens, – griežtai pareikalavo M. Zalieckienė, – pas mus mažas vaikas, reikia apiprausti, vystyklai išplauti.
Tikrintojas liepė sargybiniams palydėti du žmones atsinešti iš čia pat tekančio upelio vandens. Dvi moterys (vyrų neleido) lydimos dviejų kareivių atnešė du kibirus vandens. Rankas ir veidus nusiprausėm visi, nors vandenį tausojom, kad būtų galima išplauti vystyklus. Ir kaip begali išplauti puse kibiro vandens viduriuojančio kūdikio nešvarius vystyklus? Galima buvo tik labiau suteršti švariąsias vietas užterštu vandeniu. Taip reikėjo plauti per tris kelionės savaites. Sudžiauti šlapi vystyklai lietė stovinčių galvas, gadino orą. Raukėsi, ypač jautresni ir labiau išlepinti vyrai, bet tai neišvengiama blogybė: ją reikėjo pakęsti. Vaikai pradėjo prašytis, leisti jiems nulipti žemyn ant grindų pastovėti, mat nusibodo antra para sėdėti lovose ant narų. Apačioj ant grindų tamsu ir vietos nėra, ten stoviniuoja, atsiremdami tai į sienas, tai į narų briaunas vyrai. Pastovi, pastovi vaikai apačioje ir prašosi, ten truputį šviesiau. Tik mažasis Ziba guli vidury vagono savo vežimėly, jo nėra kur užkelti.
Privilegijuota vieta – prie užkalto lango plyšio. Tokios vietos yra dvi. Kiekvienas stengiasi prieiti ir prašosi prileidžiamas prie plyšio ir pusiau gulsčias pasižiūrėti į, laisvą erdvę, pasižiūrėti į tą kelią, kuris veda į gimtąjį lizdą, pasižiūrėti į žmones, kurie lyg niekur nieko nebūtų atsitikę šventadieniškai nusiteikę važiuoja į bažnyčią. Kiek daug saulės ir vietos… (baigiasi 25 psl., toliau 54 psl.)
**********
Naktis šviesi – šiaurės naktis. Jaunieji ir vyrai budi viršuje. Plati, iš abiejų pusių apaugusi miškais, upė. Pavandeniui plaukia išdraikyti rąstai. Liūdnas žvilgsnis sustoja ant ne viliojančio miško, plačios dangaus mėlynės arba vandens. Viršuje ir viduje ankšta. Ant baržos sargo nameliūkštis. Jis, kaip didelę malonę už atlyginimą duoda virinto vandens. Jo žmona nuolat pumpuoja iš baržos dugno vandenį, – ji labai užimta. Prie vidinio krašto būdelė 00, visai atvira į upę, prie kurios dieną naktį eilė.
Graži diena. Atlikę rytinę ruošą – pavalgydinę vaikus ir patys pavalgę, tikrinam didžiausią savo turtą – maistą. Visa duona, gauta Tytuvėnuose ir kelionėje, nors ją ir labai saugojom, supjaustėm, kad apdžiūtų, sukaitus ir supelėjus, o kuri buvo dar sveika, išgelbėti nebuvo galima, vietos maža. Reikėjo laukti, kol nuvyksime į galutinę gyvenamą vietą. Reikėjo pasinaudoti vandeniu: išsiprausti, išsiplauti. Ant virvių pririšę kibirus sėmėme vandenį ir be jokio taupumo naudojomės. Greit džiūvo Zibučio vystykliukai ir vaikučių drabužėliai. Viduje miegojo tie, kurie naktį budėjo. Daug buvo ir tokių, kurie atsisėdę, atrėmę galvas į savo maišą, pasiingai ir bereikšmiai žiūrėjo į vieną tašką. Tai buvo tie, kurie neturėjo vaikų, kuriems nereikėjo vaikščioti paskui juos, kad neįkristų į vandenį, arba nenupultų nuo laiptų. Jie matė tėviškės vaizdą, savo siela jie buvo sugrįžę atgal.
Pirmoje prieplaukoje gavom pirkti Zibučiui ožkos pieno. Po dviejų kelionės dienų mūsų baržas pritvirtino prie nuolaidaus upės kranto: jo pačiame pakraštyje pievelė gausiai priaugusi rūgštynių, tolėliau karklų krūmeliai ir miškas. Čia leido išsivirti valgyti. Užvirė judrus gyvenimas: kiekviena šeima su puodu ir kibiru skubėjo į krantą. Čia vieni skubėjo į mišką rinkti sausų malkų, kiti kūrė ugnį, kiti ėjo nešti vandens. Beveik visi virė, kruopas, kas neturėjo, tiems davė turintieji ir atsivežtą rūkytą mėsą. Į sriubą pridėjome gausiai rūgštynių. Sutūpę prie laužo skaniai pavalgėme. Nevalgė tik mūsų Zibutis – gulėjo vokelyje ir dairėsi aplinkui. Jį nuolat nešiojo tai viena, tai kita pažįstama, kad mano rankos pailsėtų. Aplinkui nebuvo nė vieno žmogaus. Tolumoje girdėjosi duslus baladojimas. Mums atrodė, kad jau jau bombarduoja vokiečiai Ketlasą. Mes džiūgavome. Ir net tuomet, kai mums baržos sargas paaiškino, kad krauna malkas į katerį netikėjom ir negalėjom patikėti, kad su tokiu triukšmu malkas krautų. Buvom įsitikinę, jog mūsų išsigelbėjimas netoli.
Vos spėjome išsivirti ir pavalgyti ginkluotas palydovas skubiai suvarė atgal į baržą. Baržoje radom begalę prilindusių uodų. Jų nepastebėjome būdami ant kranto tarp laužų dūmų. Apsiniaukė – rengėsi lyti. Mus užpuolė uodai, jie sunku buvo atsiginti. Kad apsaugoti nuo jų vaikus apklojome paklodėmis. Bet nieko negelbėjo. Jie per plyšelius ten įlindę geldavo. Šiaurės uodai daug didesni už mūsų krašto uodus ir kanda daug skaudžiau. Visi vaikai, o baržoje jų buvo daug, pradėjo balsiai verkti. Tai vienur, tai kitur staiga suklikdavo naujai uodų apipultas ir įkąstas vaikas. Visų vaikų verksmas ir staigus pagalbos šaukiantis klyksmas – siaubą kėlė kiekvieno širdyje. Daugelis motinų pradėjo raudoti. Pasidarė siaubingai klaiki naktis. Klausant – baržos gyventojai sudarė pragaro kančių vaizdą, tyčia parengtą mums kankinti. Tik saulei patekėjus aprimo uodai, aprimo vaikai ir sumigo juos saugoję motinos.
Diena graži. Kiekvienas stengiasi išlipti į saulę, pasikaitinti, tyru oru pakvėpuoti. Nešu ir aš savo mažąjį Zibutį į viršų. Prie laiptų, vedančių į viršų, stovi susirūpinusi jauna moteris. Ji laiko ant rankų tokio pat amžiaus kūdikį, kaip mano Zibutis. Antras vaikutis, kokių nepilnų dviejų metų įsikibęs į motinos sijoną, o trečiasis kokių nepilnų keturių stovi iš kitos pusės. Motina ir vaikai basi: vaikai apvilkti ilgom suknutėm, motinos ilgas sijonas pakaišytas. Iškart matyt, kokio mažažemio šeima. Kūdikis ant rankų raitosi ir gailiai verkia; jis nečiulpia jam duodamo tytuko užmauto ant buteliuko, kuriame įpiltas vien vanduo. Taip man pagailo tos trijų nelaimingų vaikučių motinos ir pačių mažųjų, jog negalėjau kalbėti, nes ašaros spaudė gerklę ir negalėjau praeiti nepakalbinus ir nepaguodus nelaimingos. Tai buvo mano pačios vaizdas, jei būtų atskyrę vyrą.
– Mama, kam virkdini kūdikį? – klausiu.
– Pati neturiu, ką valgyt, tai visai neturiu pieno, jis badauja. Pasėmiau iš upės vandens, įpyliau į buteliuką ir daviau gerti. Pradėjo gelti viduriukus, dabar šaukia, neturiu ką daryti. Nemoku rusiškai, neturiu pinigų… – beviltiškai paaiškino ji nieko nekaltindama ir neprašydama. Ar reikia labiau jaudinančio vaizdo, kaip šie keturi nelaimingieji pasmerkti išnykti? Taip man buvo skaudu į juos žiūrėti, kad ir šiandien po septynerių metų tas vaizdas man sukelia sieloje skausmą, akyse iššaukia ašaras. Bet mums galėjo mažiausiai padėti ašaros. Reikėjo įtempti visas jėgas, kietai suspausti lūpas, pergalėti besiveržianti, skausmą, sulaikyti ašaras.
– Tai kokį, turtą valdei? Juk bolševikai rėkte rėkia tik ponus veža? – pasiteiravau ją.
– Vyras buvo savanoris, naujakurys. Buvome gavę 8 ha sklypą, pasistatėm trobas, vyras labai mylėjo medžius užveisė savo medelyną, sau susodino sodą ir dar parduodavo medelių. Tie, kurie pragėrė gautuosius sklypus, mums pavydėjo. Be to vyras buvo šaulys. Užėjus bolševikams jį įskundė, norėjo areštuoti. Vyras pabėgo į Vokietiją, už tat mane paėmė su šiais vaikais, nedavė nei visko pasiimti, nei apsirengti… – taip beviltiškai aiškino ji. Viešpatie, už ką kenčia ši moteris? Juk ji nieko, išskyrus juodą darbą, purvą, nematė. Aš mokiausiu, nors, tiesa, gana sunkiai, nedavalgius ir neapsirengus, bet baigiau, dirbau mokytojos darbą, turėjau šilkinę suknelę, retkarčiais atostogų metu nueidavau į operą, nuvažiuodavau į Palangą… O ši ką matė gyvenime? Bet ir to jai pavydėjo… atėmė iš jos viską, ją su 3 mažučiais išvogė, kad nusviestų toli į šiaurę, į mirtį… Reikėjo gelbėti juos, tuos keturis. Padarėm savo baržoje rinkliavą. Surinkom cukraus, kruopų, keliasdešimt rublių pinigais, puodą. Bet ar galėjo ši mūsų auka jiems ilgai padėti? Ar galėsime mes toliau ją šelpti?
Nusibodo keliauti, norisi pasiekti pastovią vietą, kad būtų galima ruoštis rytdienai. Svajojome įsigyti bent ožką, kad būtų vaikams lašelis pieno, pasisodinti bulvių, nors jau buvo liepos mėnesio pradžia. Po trijų dienų kelionės nakties iš antrosios baržos iškėlė dalį mūsų brolių. Jie su savimi išsinešė ir mirusįjį senelį. Pakrantėje jie tokie mažučiai su savo maišais, tokie nelaimingi, nes atskirti ne tik nuo Tėvynės, bet ir nuo mūsų. Likusieji baržoje sugiedojo “Lietuva tėvyne”, lyg šaukdamiesi, kad Tėvynė gelbėtų šiaurės upės pakrantėje išmestus savo vaikus, lyg norėdami pareikšti užuojautą, jog visus mus, išmėtytus po šiaurės miškus nuolat saugos, jungs ir ragins ištverti Tėvynės balsas. Šį kartą nemosikuota baltom skarelėm, nekilota kepurių, nemosikuota rankom, tik stovėta sudribusiu kūnu, nusviromis rankomis, skausmingu žvilgsniu. Ant upės kranto stūksojo tik kelios mažos trobelės, toliau miškas. Kur jie savo galvas priglaus?
Antrą kartą pritraukė baržas prie kranto, užmeta lentą, leidžia mums pasiganyti žolėje – išsivirti. Ir čia vaizdas toks pats: neaukštas be gyventojų krantas, ant jo rukštėlių priaugusi pievelė, palinkę pavandeniui karklai, prisivėlę žolių, matyt potvynių būta, o toliau miškas. Skubi ruoša, skubiai valgom. Karšta diena, kelis žingsnius pabėgę į šalį, maudomės. Ginkluotas naganais emgebistas įsako skubiai grįžti atgal. Po penkių dienų kelionės likusius antros baržos brolius išlaipina prie itin stataus apgyvento upės kranto. Juos atsisveikiname taip pat nuoširdžiai skaudžiai ir paliekame prisigūžusius atkrantėje stataus molėto kranto. Čia liko mūsų seni kelmiškiai pažįstami.
Upė pasidarė žymiai siauresnė, kaip Nemunas ties Kaunu, bet savo grožiu neprilygsta mūsų srauniam, gražiam Nemunėliui. Jau nuplaukėme apie 500 km, o gyvenamų vietų beveik nėra, tik aukštomis lentų sienomis aptverti, su sargų būdelėm kampuose, su skambalo bokšteliu lageriai. Daugiausia žmogaus rankos nepaliesti vaizdai. Ant stačių krantų lageriai, o į upės pakrantes pjuvenos ir skiedros verčiamos. Slėsnose pakrantėse matosi tik krūmai, tarp kurių telkšo mažos balos. Nematyti nei žmonių, nei gyvuliu, nei paukščių. Tik vienoje vietoje, kaip kokį stebuklą, pamatėm statomą tiltą. Bet kai prie jo artinomės, naganuotas palydovas visus suvarė į vidų ir neleido žiūrėti į jį. Nesupratom, kodėl taip padarė.
Susirgo mano Kęstutis. Nebuvo galimybės kreipti dėmesį į vaikus, o ir vaikai nesiskundė, jų jaunos širdutės suprato tą šiurpią realybę ir tėvų bejėgiškumą. Šeštą liepos dieną atsikėlė visas išbertas, tamsiai raudonas, karštas. Skundėsi galvute, prašėsi gerti. Barža buvo pritvirtinta prie kranto, kiek tolėliau stovėjo skysto kuro bakai: už jų matėsi miestas. Mus atvežė prie Komi aut. resp. Sostinės Sėktivkaro… Šį kartą negena į krantą pasiganyti, ko tai laukia. Paaiškėjo, jog laukiama komisija, kuri turi patikrinti mus ir paskirstyti į darbovietes. Darbo įstaigos turi atsiųsti raštingą pageidavimą darbininkų skaičiaus ir pačios juos pasiimti nuo upės.
Po ilgo laukimo gaunam įsakymą greit paliuosuoti baržą: jei per pusvalandį nebus paliuosuota, tai tuos daiktus konfiskuos ir nuveš. Visi skuba sudėti paskleistą patalynę ir išsinešti. Kraustyt tenka vienam Justinui. Su Zibučiu ant rankų, ligonį, paėmiau už rankutės, einu į viršų, kad apačioje būtų erdviau. Diena be galo karšta, tokios nebuvo dar mano gyvenime, rodos, imsi čia pat iš karščio ir sugniuši.
Viršuje sutinku jauną moterį, kuri pradeda mane barti:
– Kur vedi vaiką? Ar nematai, kad jis serga tymais.
Nevaikščiok tarp sveikųjų! Užkrės kitus vaikus!
– Kas jūs esate, kad išdrįstate bartis? – klausiu.
– Gydytoja – su pasididžiavimu atsako.
– Tai kur dėti, jūsų manymu, serganti, kūdikį? Ar turite, kur galima ligonį, paguldyti ir izoliuoti nuo kitų? Ne! Ar nuskandinti? Ką? – pyktį ir skausmą tramdydama klausiu.
– Eik! Eik! – šiurkščiai tarusi nueina.
Atsisėdau pavėsyje, mažąjį su vokeliu paguldžiau ant nešvarių grindų, o ligonį, ant kelių.
– Mamyte, galvutę skauda… gert noriu…
– Pakentėk, Kęstuti. Tėvelis sutvarkys daiktus, užsikursime ugnelę, išsivirsime vandenėlio…. – raminu ligonėlį pati vos neverkdama negalėdama jam padėti.
– Duok, mamyte, upės vandenėlio, jis šaltas… – prašo toliau ligonis.
– Upės vandenėlio negalima, mažyti, jame yra varlikių, žuvyčių, tu jas prarysi, pilvuky užaugs, kąs pilvuką ir tau labai skaudės… – raminu.
Justinas išnešė daiktus, Dominyką paliko sergėt juos, atėjo padėt vaikus nugabenti į krantą.
– Leisk truputį atsikvėpti pavėsyje, nusikamavau…
– Pasėdėk. Aš eisiu pažiūrėti ar nepamiršom ko baržoj.
Ištuštinta barža atrodo labai didelė. Joje radau tik tą nelaimingą motiną su savo trim mažyčiais.
– Ko nelipi, mama, į krantą? Ar ieškai ko?
– Ieškau. Turėjau centnerį rugių. Žmonės padėjo man, išnešė. Dabar nerandu, kur jie padėjo mano rugius. Tų žmonių, kurie nešė nepažįstu. Atėjau čia apieškoti.
Ką gi galėjau jai padėti ar patarti? Nieko, o nieko. Vargšė mano sesė lietuvė! Kaip tau sunku vienai sužalotai, nuskriaustai. Tu ir tavo mažyčiai kenčia už pabėgusį tėvą. Tėvo kaltė – meilė gimtos šalies, meilė Tėvynės, meilė savo šeimos. Už tai, kad mylėjo – jūs nekenčiami ir paniekinti ir pasmerkti išnykti. TSRS minties nėra, ją pakeičia pasmerkimas išnykti.
Išnešė daiktus ant pliko kranto, aplinkui jokio pagalėlio, už dratais aptvertos ribos eiti negalima. Saulė kepina negailestingai, jokio vėjelio, jokio pavėsio ir nėra kaip nuo saulės pasislėpti. Kur paguldyti ligonį? Jis tiesiog alpsta nuo saulės kaitros. Paguldžiau į Zibučio vežimėlį, užklojau nuo saulės paklode, mažąjį šalia vežimėlio ir daiktų ant žemės. Nuvargau, trūksta jėgų.
Ištuštinę baržą, sudėlioję daiktus, maudosi vandeny, kad atsivėsinti, kad jėgų surasti. Jaunimas miklina kelionės metu nustojusias miklumo rankas, plaukioja. Atskubėjo garlaivis, kurio plaukėjai nepastebėjo. Raseiniškį 8 klasės jaunuolį Kaval pavijo bangos užliejo ir paskandino. Prie vandens stovėjo motina ir sesuo. Tėvas atskirtas. Išniro iš vandens iškėlė ranką, sušuko “mama” ir nugrimzdo… Ar jis šaukėsi motiną pagalbos, ar atsiprašė už savo vyrišką drąsumą jos nepaklausęs, motina neįspėjo, o sūnus pats save palaidojo šiaurės upės dugne. Nykstame.
Atsigaivinam vandeny. Visoje stovykloje ramu, karšta. Ant daiktų aukštielninkas, pražiota burna, į šalį atmestomis rankomis, apaugęs barzda, miega Justinas. Visoje kelionėje jis, dėl vietos stokos, nedamiegojo. Jame atsispindi visa pergyventa kančia, atrodo tikras kankinys. Jis kenčia už visą šeimą. Kad nepakenktų saulė po tokio nuovargio, priklojau. Ligonis labai raudonas, miega. Nuo upės atsinešiau iš vandens ištrauktą eglės šaką, ant vežimėlio padariau būdelę. Jos pavėsy atsisėdau maitinti mažąjį. Kažkuris skirstė gyvenamas vietas. Prie miesto nėra daug laisvų vietų, kitiems teks plaukti aukštyn Vyčegdos ir Syslos upe. Sako, žydai jau suspėjo duoti kyšius, kad paliktų prie miesto. Čia, esą daug lengviau būsią, kaip miško punktuose. Nuėjo derybų vietos ieškoti ir Justinas su Latk. Eina gydytojų komisija. Gydytojai lenkai. Užrašo mano ligonėlį į ligoninę, kad izoliuoti nuo sveikųjų. Vėl laukimas. Suvalgėm ubagynės. Sanitarinė komisija (kartu) drauge su ligoniu siunčia ir Zibutį, kaip galimai užsikrėtusį, o su jais ir mane, kaip Zibučio maitintoją. Atsiuntė vienkinkį vežimą. Jis buvo be sėdynės, be pakraščių, be rungų, tik ant keturių kartelių, jungiančių ratus, uždėta iš vytelių nupinta pailga apvaliais kampais dėžė, be jokios sėdynės, tik užpakaly aukščiau išpinta. Galima susėsti dvieja greta. Vežikas atsisėdo ant dėžės briaunos. Vežė mus, matyt, retai važinėjamu, labai duobėtu keliu. Bandom kalbinti jauną gal šešiolikos metų, niūrios išvaizdos vežiką. Jis nesileidžia į kalbas. O įdomų susipažinti su ištrėmimo vietos žmonėmis, jų pažiūromis į gyvenimą.
– Ar jūsų arklys? – klausia drauge važiavusi Lat.
– No – gi! – tingiai atsako.
– O vežimas ar jūsų? – po kiek laiko paklausė.
– No – gi! – po ilgos pertraukos bambteli.
– Tai ką jūs turite nuosavą? – vėl klausia.
– S.S. tik ch… nuosavas. – labai įprastai atsako vežikas. Žinoma, tolimesnis pasikalbėjimas nebuvo galimas. Atvežė iki vieškelio. Čia laukė sanitarinė mašina, pažymėta baltu kryžiu. Į ją įsodinę mane su Kęstučiu ir Zibučiu, Latkauskienę su karščiuojančia dukryte ir dar jauną moterį, besirengiančią gimdyti. Vežė labai duobėtu keliu, retkarčiais atrodė, kad išvers iš sanitarinės lovelės mano ligonėly. Po viso nuovargio gera buvo sėdėti. Išsodina gimdyvę. Ji nusigandusi žiūri į mus, į sergančius vaikus.
– Sudiev! Mirt nenoriu, o gyvent baisu… Ką darysiu ar ką su manim jie darys pagimdžius… Jei galėsit, atlankykit.
Mus nuvežė į ligoninę. Ligoninės kiemas ir kelias duobėtas, šalimais suverstos šiukšlių kalvos, sudaužyti betonai, tik takai nukloti lentomis. Išsodino užkrečiamų ligų ankštame prieangėlyje. Karšta. Susėdam ant grindų ir laukiam, ilgai, ilgai laukiam su sergančiais vaikais. Pagaliau ateina pikta sanitarė, iškoliojo mus už nešvarumą (vėliau paaiškėjo, kad čia, o gal ir visoj sąjungoj, labiausia kultūringas paprotys koliotis, o mažiau kultūringas, bet labai populiarus keiksmavimasis). Už neprausimą kūdikių, čia pat mums matant atneša dubenį vandens įstato sergantį, vaiką ir koliodamasi prausia. Vaikas nuvargęs, verkia.
– Peršaldysit. Tymais sergant reik labai saugot neperšaldyt, nes gali kilti komplikacijos – ir prašau ir aiškinu.
– Toks įstatymas. Reik švariai laikyti. Pripras, nieko… – žeria žodžius piktai.
Sušlapino vos drungnu vandeniu, perbraukė muilina ranka ir reiškia jau švarus.
Mane su mažuoju nuvedė į užkrečiamų ligų raštinę, kuri taip buvo saulės prikaitinta, jog nebuvo kuo kvėpuoti. Langai dideli, kaip saulės vonių sanatorijoj, sienos nestorų šveicuotų rąstų iš vidaus plonai ištinkuotos.
– Na karšta čia pas jus! – užkalbinu jau pagyvenusią med. seserį.
– Tai pirma šiemet tokia diena: iki šiol šalta buvo. Čia, kambary, dieną per karštą, o naktį, per šalta. Žiemos metu, o ypač vėjuotu, čia stingstame nuo šalčio. Na pagyvensite, pamatysite, o svarbiausia priprasite. – aiškino sesuo ypač pabrėždama žodį “priprasite”.
Ir čia ilgai teko laukti. Jau visai pavakare gavom dviejų lovų nedidelį, kambarėlį, su visą lauko sieną užimančiu langu. Gavom virto vandens, užkandžius turėjom savo, pasivalgėm po ilgų trijų savaičių kelionės prie stalelio ir sumigom lovose. Miegojom ilgai, miegojom kietai, ilsėjomės laisvi nuo rūpesčių dėka miegui. Prižadino kaitri saulė ir parazitai. Čia būta blakių ir stambių utėlių. Jie priminė klaikią realybę. Atėjo lankyti su termometrais med. sesuo, jai pasiskundžiau.
– Sesele, čia yra didelių utelių, kas žin ar mes iš baržos atsinešėm?
– Čia nakvojo iš miško žydė, o jos galva tiek pilna utelių, jog pakračius plaukus byra. Jų čia visur pribyrėjo, – paaiškino labai paprastai lyg niekur nieko.
– Tai mes iš kelionės galime užsikrėsti, reik išsiprausti, išsišukuoti, vaiko drabužėlius išplauti. Ar galima bus gauti šilto vandens, šukas, – paprašiau.
– Vandens gausite vaikui išprausti, tik muilo mažai turime, o šukas atnešiu savąsias iš namų poryt, ateidama į darbą, – beveik nuoširdžiai pasakė.
Išprausiau Zibutį, per ilgą kelionę nė syk nepraustą, išploviau jo drabužėlius ir laisvai saulėje džiūsta.
Gausiai pavaišino mus pusryčiais: gavome po gerą silkę, šviežią agurką, cukraus, arbatos, juodos ir baltos duonos. Viena ir antra duona labai rūgšti. Nei peilio, nei šakučių. Atnešusi pusryčius sanitarė stebi mus, matyt, tarsi truputį užjaučia.
– Ar mieste tokių silkių galima gauti? – klausiu.
– Galima gauti, tik ne tokių didelių ir riebių, tik silkelių. Bet dirbantiems sunku prieiti, gauti, – sako.
– Kaip tai “dirbantiems” negalima. Ką jūs kalbate? Kaip tai suprasti? Mes pas jus dar tik svečiai, paaiškinkit! – prašau.
– Į kurią krautuvę atveža, tuoj išperka tie, kurie neina į darbą. Iš darbo grižus sunku berasti. Pas mus galima gyventi jei du dirba, o trečia tik eilėj stovi. Pagyvensit pamatysit, priprasite.
Nuo pusryčių atliko duonos. Atimdama sanitarė pastebi:
– Nepagerbėt mūsų duonos nepripratę. Nieko priprasit.
Be galo karšta kambaryje. Išeiti negalima, reikia laukti daktaro vizitacijos…
– Eikit greičiau nuraminti savo vaiką – sušunka, įbėgusi slaugė.
Ji mane labai nugąsdino. Anksti rytą buvau pasiteirauti, sakė ramiai miega. Eidama teiraujuosi, kas su juo atsitiko, gal labai susirgo, pablogėjo, užsigavo ir t.t.
– Ne! – sako. – Nevalgo, nekalba, tik rėkia ir rėkia, bėga prie durų, kai ten neleidi, lipa ant lango: išprotėjo ar ką.
Tikrai, atsistojęs ant palangės, ištiesęs abi rankytes, prisispaudęs prie lango rėkia, lyg užpakaly pultų ir draskytų jį kas. Akys užtinę, balsas užkimęs, visu kūneliu prisispaudęs prie lango. Šaukia mama! mama!
Vargšas mažytis! Jis manė, jog niekad nepamatys mamytės, norėjo bėgt ieškot. Slaugė įgąsdino kalbindama rusiškai. Nuraminau savo Kęstutį, priskyniau pievoje žydinčių (gėlių) žolių, kad pasipuoštų lovelę. Savo baimę Kęstutis perdavė man. Kilo klausimas, kur vyras su Dominyku? Bijojau, kad mus neišskirtų. Ką aš daryčiau su savo dviem mažyčiais be maisto, be rūbų? Kaip jiedu gyventų be mūsų? Kaip ir kur susitikti? Nuėjau į raštinę, teiraujuosi seselę, gal ji bežinanti. Ji pataria kreiptis į tuos gydytojus, kurie čia mus atsiuntė. Jie turi ateit apžiūrėt savo ligonius. Slaugė priduria:
– Juos buvo iškėlę prie naftos bakų, paskui susodino atgal ir nuvežė toliau.
Kilo dar didesnis nerimas. Kur jie? O jie nežino, kur mes. Ilgai ir labai laukta komisija ateina į raštinę. Mūsų nelanko. Vejuosi juos ir šaukiu iš toliau:
– Atleiskit, draugai gydytojai! Bukit tokie malonūs ir pasakykit, kur mūsų vyrai? Mus vakar čia su sergančiais vaikais atvežė, atskyrė nuo jų: kaip juos (surast) susirast?
– Mes nežinom jūsų vyrų! – skubiai eidamas pasako vienas.
– Tai kas žino? – klausiu pro ašaras.
– Emvedė, – trumpas atsakymas. Kaip perkūnas pribloškė tie žodžiai. “Emvėdė” mus pasmerkė sunaikinti, atskirti greičiau išnyksime… siaubingai nusigandau.
– Nebijokite! – švelniai taria vienas gydytojas. – Vyras jūsų paieškos… – ir nuėjo.
Diena graži. Saulė nusisuko nuo mūsų lango, bet rūpi kur jie.
Pietūs. Valgyt visai nesinori. Sriuba neskani – silkės galva su keliom bulvėm ir juoda duona. Visas pasistiprinimas, tai vaikui duodama stiklinė pieno. Geriam abu.
Sekmadienis – didis džiaugsmas – ateina vyras su Dominyku ir Latk. su savo sūneliu. Jie švarūs, nusiprausę, nusiskutę ir taip pat šypsosi mus suradę. Džiaugsmas virto ramumu, išnyko baimė – drauge būdami mes laimingi. Kiek daug šeimų neturi tos laimės, jos išskirtos. Baudė mus Viešpats, bet, kaip anuo metu sulaikė iškeltą su peiliu ranką Abraomo, taip šį kartą sulaikė emgebė – paliko vyrą. Ačiū Tau, Viešpatie!
Kęstutis pasveiko, visus išrašė iš ligoninės, einame… kur einame… ar tai namo… juk mes neturime namų… einame į tą vietą kur mums gyventi nurodė emgebė. Netoli nuo miesto, tik trys kilometrai. Ypatingai laimingas Kęstutis! Jis skuba pirmyn, kad tik bėgti kuo toliau nuo čia. Latkauskai eina pirma, mes paskui.
Ligoninės neaptvertame kieme, prie pat užkrečiamųjų ligų namo mažas medinis namelis – ligoninės tarnautojų krautuvė.
Joje visko yra degtukų, muilo, žaisliukų, kvepalų, druskos, bet labiausia ir kasdien išperkama prekė duona. Nei cukraus, nei miltų, nei kruopų nematyti. Prašome duonos. Pardavėja greit atsveria kilogramą, pastumia pirkėjui tardama “mokėk”. Ji labai skuba.
– Aš noriu daugiau kaip kilogramą. – sakau.
Padavėja tuojau padavė, matyt, iš anksto atsvertą, ir antrą kilogramą.
– Bet aš noriu, kad būtų abu kilogramai (kartu) drauge, toli reik eit, tai patogiau nešti bus, – prašau.
– Negalima! – trumpai atsako.
– Kaip tai negalima, juk aš turiu du kilogramus.
– Toks įstatymas: nori imk, nori ne.
Pasiėmiau tris gabalus po kilogramą ir vienas vaiku, kitas duona nešinas einame “namo”…
Lengva širdyje, kad neišskyrė mūsų šeimos, kad gyvensime drauge, kad nereikia toliau važiuoti, kad galų gale po tokios ilgos kelionės pailsėsime.
Bet… pradedame nekenčiamų tremtinių gyvenimą, gyvenimą benamių, bedalių žmonių… pradedame gyvenimą tų žmonių, kurių negloboja įstatymas, pradedame nykstančių žmonių gyvenimą.
Žinau, kad emgebė mus apgyvendino kaime ir nieko daugiau neklausinėju, nes tą, ką išgirsiu dar daugiau apsunkins. O vis dėlto klausiu:
– Kaip atrodo mums duotas kambarys?
– Tuoj pati pamatysi… gražus… – atsako šypsodamasis vyras. – Žinai, jaučiuosi laimingas šiandien, pirmiausia, kad neatskyrė mūsų ir antra, kad paliko dirbti prie miesto. Mieste ir gydytojų yra, greičiau ką nors galima gauti pirkti ir parduoti. Į miškus patekti – pati didžiausia bausmė. Ten beveik nėra vietinių gyventojų, gaunamos maisto normos neužtenka, darbas sunkus, gyvam išlikti maža vilties. O čia, jei tik Dievas sveikus laikys, gyvensime šiaip taip, susitvarkysime, badu gal nemirsim. Daug vilčių karas duoda: vis tiek bolševikai neatsilaikys. Vokiečiai taip greit žygiuoja, jog ilgiausia po trijų mėnesių baigsis karas. Po karo keisis, nepaliks taip, kaip buvo. Vadinasi, ką, ką, o Kūčias valgysime namuose. Tik svarbu ištverti, svarbu išlikti gyvam, svarbu išsaugoti vaikus, ypač šį mažąjį. Anie du jau viską valgo, jiems lengviau. Šis mažytis tikrai pradeda gyvenimą katastrofiškose sąlygose, užaugs tikras Vargo Vaikas. Žiūrėk jis užmigo, mano mažytis.
Ilgą laiką ėjome tylėdami. Vaizdai nedomino – jie tik priminė, jie tik iššaukė brangios Tėvynės vaizdus. Ėjome Tėvynės vizijų viliojami, akis įbedę į tolį. Bet kaip skaudu, kai vizija, paviliojusi Tavo širdį, pasislepia čia pat netoli prieš Tave už kažkokio stačiu krantu kalno, į kurį veltui bandytum kopti. Tėvyne, kam vilioji? Kam keli skausmą išvargintoje sieloje…
– Justinai, pasivaidino, kad mes, kaip elgetos, einame gimtuoju keliu, einame į gimtinę…
– Eisime, namos, tik svarbu, kad ištvertume, liktume gyvi, sveiki. Kai tik praūš karas, grįšime.
– Žinai, šitą mažąjį gausi maitinti ilgai, ilgai, mažiausia iki metų, kad ir jis galėtų sugrįžti į savo lizdą.
– Justino mintis – mano mintis: gyventi tik tam, kad parvežti vaikus į gimtąją šalį. O parvešime…
– Dėkingi turime būti Dievui, kad neišskyrė. Ką būtum galėjusi padaryti viena susirgus Kęstučiui? Dominykas jau protingas, kantrus klauso, bet šiedu mažuoju?! Dievas nubaudė, bet ir pasigailėjo. Dominykas saugojo daiktus. Kiek baimės turėjau, kol paskyrė dirbt prie miesto į plytinę. Žydai pradėjo kyšius duoti, kad paliktų čia pat. Kiti pradėjo koliotis, na aš paskiausia su savo Dominyku priėjau prašytis. Kai paaiškinau, kad du vaikai ir žmona ligoninėj, tai ir man liepė eit į dešinę. Tuos, kurie liko kairėje, suvarė atgal į mažesnę baržą ir veš toliau. Kęstučio liga išgelbėjo. Atsiuntė padvadas be rungų, be drobynų, tik permestos keturios kartelės tarp ratų – daiktus reikėjo sudėti, surišti ir prilaikyti. Visą naktį, kraustėmės. Mano Dominykas vis palaikė, o paskui vežimą parėjome pėsti – kraustėmės visą naktį. Rytą į darbą išvarė plytinės komendantas.
Kalbėdamiesi priėjome kaimą – mūsų apgyvendinimo vietą. Jis visai, visai nepanašus į lietuviška kaimą. Jame nėra jokio medžio. Veltui ieškotum vaizdo, kuris primintų gimtinę. Dešinėje vieškelio pusėje kalva, nuožulniai besileidžianti į vieškelį, pasvirusį į rytus. Ant tos kalvos netvarkingai išmėtytos trobos. Kaime apie 70 trobų – gyventojų: visi kolchoznikai. Beveik prie kiekvienos trobos pirtelė ir mažas, iš visų pusių aptvertas, darželis kokių 34 lysvelių, prisodintas cibulių, ridikų, česnakų. Tokiems aptvarams vartelių nėra, visi lipa per tvoras. Prie kitų trobų yra ir daržai, neaptverti prisodinti bulvių. Kolchoznikai turi daržus, o tie, kurie nedirba kolchoze tik darželius. Visos trobos sustatytos vienoje vietoje. Viename kaimo gale kolchozo sandėlis, kitame arklių tvartai ir pakinktų pašiūrė. Tvartai antrame kaime už upelio. Kolchoznikai arba seniai arba senesnio amžiaus žmonės. Jaunuomenė vengia kolchozų, skverbiasi į fabrikus, miesto darbininkus, mokyklas. Ten lengviau, pelningiau, geriau aprūpinama maistu. Atostogų metu padeda tėvams atlikti darbadienius. Trobai, iš kurios niekas neina į kolchozą, atimamas bulvių daržas. Daug yra ir negyvenamų trobų. Per kaimą eina kelios siauros duobėtos gatvelės, priverstos įvairių šiukšlių, kaulų, skarmalų. Kiemeliai švarūs, apaugę žole, kuri čia labai vertinama, eina visi siauru takeliu. Žolę nupjauna ir žiemą keičia į pieną. Visame kaime tik dvi kiaulės priklausančios radio stočiai, penkios avys, priklausančios gimnazijos mokytojai ir apie 10 karvių. Po vištą, (o kai kas net 5) turi beveik kiekvienas gyventojas. Kiaules ir vištas šeria duona, kurią perka valdiškose krautuvėse. Kiaules tik užaugina, bet nenupeni. Turintieji karves iš kaimynų ir pažįstamų maino žolę ir ropių lapus į pieną, (o ir ropių nedaug beturima), kol gauna iš kolchozo pašarą metų apyskaitos gale. Neturintieji karvių vėl keičia šieną į pieną.
Savotiškas čia ir trobų stilius. Jos sustatytos daugiausia apvalių rąstų, su toli į lauko pusę išlindusiomis sąsparomis. Dengtos ilgomis lentomis, langai pačioje pastogėje, rėmai baltai dažyti. Į kiekvieną trobą reikia lipti laiptais daugiausia 5 skersinių. Turtingesnių laiptai viduje, dažyti, o mažiau turtingų lauke, nedažyti. Po laiptais žemos mažos durelės tuščia apačia. Visas pastatas padalytas į keturis skyrius viršuje ir keturis apačioje. Viename gale vasariniai erdvūs aukštesni kambariai, kitame gale žieminiai, mažas žemas su palubėje šalia kamino narais, o antroje pusėja sarajus. Visur storos grindys. Didžiausią kambario dalį užima rusiška krosnis. Lovų reta, kur vartoja. Žiemą guli ant pečiaus ir narų, o vasarą ant grindų. Girtinas paprotys – grindų, suolų, stalų, net prieangio dažymas. Dažyta šviesiai geltonais dažais, grindys švarios, blizgančios, išklotos įvairiais skurliniais divonais. Visi kambariai, žieminiai ir vasariniai, pilni blakių, pilni tikra to žodžio prasme. Čia nieks nesistebi, pripratę, esą jos nekanda. Sarajus atstoja ir svirną, ir tvartą, ir išeinamą, pašiūrę, ir prausyklą, ir skalbyklą.
Štai ir mūsų buveinė – namas. Mažos gonkelės. Mažam koridoriui dažyti laiptai, o šalia jų durys į apatinį aukštą. Užlipus laiptais dešinėje žieminis butas su rusiška krosnimi ir šalia jo laiptai į apačią, kur laikomos bulvės; tiesiog durys į sarajų: čia grindyse pasieny išpjauta skylė – tai išeinama, kitoj pusėj vasariniai kambariai, aukšti, langai dideli, erdvūs, su rusiška krosnimi, šalia kurios laiptai į apačią – sandėlį.
Gyvenami kambariai aukštai iškelti, 1.5 m aukščio apačia tuščia. Lipu laiptais ir galvoju, kaip baisu čia bus praleisti žiemą iš apačios šalta, grindys vientisos, su mažais vaikais… tikrai karštą dieną nukratė šiurpas.
Bendras įspūdis – švara: grindys dažytos blizga, suolai pasieniais, stalas taip pat dažyti tik neblizga. Visas galas padalytas į tris kambarius ir apsigyvenome juose trys šeimos, visos kelmiškės. Pirmas kambarys – paskirtas ir virtuve ir valgomu, antrame apsigyveno Ragauskienė su trim vaikais, kurių vyriausiam 14 metų, o trečiam mes su Latkauskais. Kol kas valgome bendrai, mums pasilikus ligoninėj šeimininkauja Jadzė. Valgome visi bendrai.
Pradėjome tremtinių beteisių darbininkų gyvenimą. Lovų neturime, kaip visi komiai gulime ant grindų. Vyrai eina dirbti į vos besisteigiančią plytinę, vežioja formuotojams išmintą molį. Veža točkėmis nutiesta lenta. Sausu metu kelias pakenčiamas, bet palijus tai didžiausias vargas, nes ratukai dažnai nuslysta nuo lentų. R. formuoja plytas. Mudvi su Latl. ir visi vaikai namie, nes plytinėje nėra lopšelio, nė darželio. Pietų pareina į namus. Dirba nuo 8 r. iki 5 v. v. su viena valanda pietų pertraukos. Vėdinam džiovinam saulėje atsivežtus sausainius. Duonos gaunam po kilogramą – jos užtenka didinam sausainių atsargą, juk karas. Kiekviename kare neišvengiamas badas, o ypač tokiame netvarkingame, kaip TSRS. Senesni plytinės darbininkai (jų tarpe nėra nė vieno vietinio, visi atvežtieji), pasakoja, jog jie jaučiasi laimingi tada, kada gali pilna burna valgyti duoną. Pilietinio karo metu badavo, kolektyvizacijos laikotarpy badavo, Suomių karo metu badavo. Bado metu daug žmonių mirdavo, ypač čia šiaurėje. Visi pranašavo badą ir šio karo metu. Aišku ir šiuo metu badas bus neišvengiamas. Džiovinam atliekamą duoną saulėje. Tikimės greit sugrįžti į tėviškėlę, o ruošiame atsargas, prieš akis badas. Turime išsilaikyti, nemirti badu, turime vienas kitam padėti, turime padėti lietuvis lietuviui, kaip brolis mylimam broliui. Svarbiausia, kad mes nuskriaustieji turime viens kitam nekenkti, viens kito nenuskriausti. Pati savo širdy nutariau taip laviruoti, kad kuo daugiausiai padėti kiekvienam lietuviui: padėti žodžiu, pritarimu, nuotaikos palaikymu, nusileidimu ir t.t.
Nesitariant ir nesiūlant savaime pasiskirstėme pareigom: šeimininkauju ir atsargas prižiūriu aš, Latk. į miestą nueiti ir nupirkti, Rag. pečių iškūrenti ir prižiūrėti.
Naujas gyvenimas, naujos sąlygos, nauja aplinkuma.
Bendras trijų šeimų butas, bendras keturių šeimų koridorius sarajus ir siauras takelis per mažuti kiemą, prisodintą bulvių ir priaugusių pakraščiais žolės, bendra kaimo duobėta, prišiukšlinta gatvelė, visų bendras, vedąs į sostinę vieškelis, per kaimą ir prie miesto kaladėlėmis grįstas.
Aplinkui trobos ir pirtelės. Aplinkui pilki namai, apmiręs, be judrumo kaimas. Čia nemauroja galvijai, čia nebliauna avys, negargena žąsys, nežviegia kiaulės, neloja nė šuo – visur ramu, tyku, gūdu. Lietuviui tas ramumas kelia nerimą, kelia ilgesį, ugdo skausmą sugeltoj širdy. Beveik kiekvienos trobos kiemelis tvarkingai aptvertas (vietoj “tvarkingai” skait. “rūpestingai”). Tvoroje vartelių nėra visi lipa tiesiog per tvorą. Keista! Sulig daržu išsyk gali pasakyti, kuris miesto ir kuris kolektyvinio ūkio gyventojas. Valstiečiai turi didesnius sklypus – bulvėms sodinti, o ne valstiečiai tik mažuti, kiemą, o jame pasodinti keli cibuliai, kur ne kur česnakai, vienas kitas ridikas (žieminis). Svarbiausias ir rūpestingiausiai prižiūrimas augalas – bulvė. Visame kaime nė vienos gėlelės, lyg jos čia visai neaugtų. Turimi daržai švarutėliai, be žolių. Apkasti giliais siaurais grioveliais, kad iš pievos neužeitų žolė.
Dienos giedrios, saulėtos: naktys šviesios, aiškios – baltosios šiaurės naktys. Liūdna, liūdna… ilgu, ilgu… skaudu, skaudu… O širdžiai brangūs rūtų darželiai, raudonširdžiai bijūnai, vyšnių sodeliai… Jei Viešpats nesutrumpintų laiko, kas beišturėtų!..
Apgyvendinti mums skirtoje vietoje stengiamės prigyti – priprasti, aklimatizuotis. Ar įstengsime? Ne! Vargu! Nebent nuleipus po tos baisios operacijos pradės nauji ūgiai augti… Nebent… Kada nors… Šiandien ne!.. Ne! “Čia jausmai mums žūva…” Gyventi, kad sugrįžti į gimtąją šalį ir joje numirti… Gyventi, kad sugrąžinti Tėvynei mūsų mažutėlius.
Plaunam kelionės dulkes – purvus. Vanduo čia pat, kieme. Šulinys siauras, gilus, vanduo šaltas, rankas gelia. Dirbantieji, eidami iš darbo, malkas parsineša ant pečių eidami iš plytinės. Plytos visai nėra yra tik duonkepis krosnis. Reikia prisitaikyti – viską ir virti ir šildyti tik po duonkepiu krosnim. Į jį reikia ir daug malkų ir ne visai patogu. Bet ką darysi, kuriame jį savu įpročiu – rytą, pietums ir vakare: ir valgyt verdame ir vandenį, šildome. Na ir kliuvo mums už tai: mat, pastebėjo šeimininkas ir pabūdo, kad nesudegintume jo namo ir viso kaimo. Pats šaukė, rėkė ir enkavedė įskundė. Įsitaisėm virti lauke ant plytų. Čia jau nieks nešaukė, tik vis ėjo žiūrėti, ką mes verdame.
Išaušo sekmadienio gražus ir saulėtas rytas. Visi tarėmės nueiti prie upės, nusinešti sudėvėtus baltinius, išsiprausti, pailsėti. Bet darbininkams įsakytas subotnikas eiti prie upės ir nurodytame plote nuplukdyti į vandenį pakrantėje užsilaikiusius medžius… nedirbantieji liekame namie. Namie likus širdį gelia, tėviškėlė šaukia saulės spinduliais švelnučiu vėjelio pūstelėjimu… nė nepajunti, kai atsistoji, klausai to tylaus už širdies tveriančio kvietimo, ašaros rieda…
– Mamyt, Zibutis nubudo… – nutraukia liūdnas mintis Dominykas. Jis pastebi, tą momentą mamytėj, tik jo nesupranta.
Vargšas mano Dominykas! Jis labai jautrus, o jautrumo negali parodyti. Jį taip paveikė nelaimė, taip sukrėtė jo silpnučius nervus – kad naktimis šlapinasi.
Nuo gimimo pirmos valandėlės auklėjau jį taip, kaip rodo griežtoji vokiečių pedagogika – išauklėti savistovų ir tvirtavalį žmogų. Ir tą mano mažą žmogelį sukrėtė nelaimė. Pradėjo šlapintis naktimis. O kiek vargo! Kaip gaila vaikų! Už ką jie neteko tėvynės? Kokia jų ateitis? Niekas negali nei atsakyti, nei numatyti.
Sunku gyventi be ateities, o mes jos neturime… Tiesa, karas, ką jis atneš? Ar pripažins mus vertais stovėti ant gimtosios žemės ir jos oru kvėpuoti ir nebijoti kvėpuoti. O kokia mūsų vaikučių ateitis?.. Kuo jie užaugs? Ar prisimins lietuviais buvę? Ar prisimins turėję tėvus? Ar mokės branginti praeitį?
Ir labai nepatogu ir varginga virti atvirame ore ant plytų: aprūksta puodai, vėjelis nešioja dūmus ir pelenus į visas puses, nudega rankenos, puodo šonai kaista nepatogu nuimti. Nusidegini rankas, aprūksta veidas ir plaukai… Čia sukinasi vaikučiai, čia pat stovi vežimėlis, o jame mažasis Ziba: ir jis nekantraudamas laukia valgyti. Kuo labiau vaikučiai alksta, tuo arčiau glaudžiasi prie mamytės, tuo arčiau eina prie ugnies ir darosi labai įkyrūs, erzina vyresniuosius, stinga kantrybės. Ypač mano greitasis Kęstutis. Čia žiūrėk jis stovi šalia tavęs, jau žiūrėk, kitoj pusėj ugnies, tai vėl pribėgęs ugnelę kursto… kad greičiau virtų, juk tuoj tėvelis pareis, eisime pietų valgyti… ir jį nutiko nelaimė: užkliudė kojele verdančio pieno puodelį ir užpylė ant kojytės… sušuko iš skausmo, bet vietoj pasigailėjimo – užuojautos griežtai ir grubiai pastūmiau jį šalin… “Ko lendi prie ugnies?” Verkia atsisėdęs, skauda jam. Nusimauna kojinytę: drauge ir oda maunasi… Ar reikia didesnio žiaurumo iš motinos? Vietoj pasigailėti užjausti – atstūmiau… Kodėl tokia žiauri esu savo nelaimingam vaikeliui. Skauda širdį, gaila vaikelio, gėda savo šiurkštumo. Viešpatie, atleisk man, suteik jėgų būti kantria savo nelaimingiems vaikeliams!..
Mažas Zibutis tenka dažnai plauti, džiovinti. Baltinius skalauti vietinės moterys eina į netoli pakalnėj esantį upelį. Einame ir mes. Graži vasaros diena. Pereiname kaimą. Prieš akis atsiveria jau anksčiau matytas vaizdas: tolima didžiulė pieva, priaugusi krūmų, kaime ant kalnelio trobos, toli tarp miškų ar krūmų vanduo – teka upė. Pažįstamas reginys, matytas prieš mūsų išvežimą sapne. Ir tas sapnas buvo reikšmingas – lemiąs šiurpią ateitį.
Sapnuoju didelio miesto lyg tai Kauno stotį pilną žmonių. Nepažįstama moteris, apsisiautusi juoda skara, duoda gerti mok. L. vaistus prieš nuodus. Vargšė mok. L. galvoju žiūrėdama į ją. Vyras kalėjime, sūnelis mirė ir nuodai… Juoda skara apsigaubusi, nepertraukdama savo darbo, moteris atsisuko į mane ir tyliai, kaip didelę paslaptį, pasakė: “Ir tave persekioja!” Nespėjus susiorientuoti paklausti ją, ir ji dingo, įsimaišė į minią. Susimąsčiau, nusigandau jos pranašavimo ir labai parūpo sužinoti, kas persekioja. Paslaptį, gali pasakyti tik juodoji moteris, bet jos nėra, ji dingo minioje. Pradėjau jos ieškoti ir pati paklydau. Atsidūriau nepažįstamam, nešvariam, šlapiomis ir purvinomis gatvėmis mieste. Miestas tuščias, klaidžioju viena. Kas man kelią parodys, kur surasiu kelią į savo namus. Žiūriu toli gatvėje apie mašiną, panašią į traktorių ar į plento mašiną dirba darbininkai, aplinkui purvas šlapia, darbininkai nešvarūs murzini. Priėjau prie jų ir prašau, kad jie mane išvestų į žinomą kelią ar bent parodytų jį. Mano balso jie negirdi ar nuduoda negirdį dirba ir niūniuoja tarybiškas daineles. Išėjau iš miesto į laukus. Čia mažos trobelės ir pakalnėj vanduo… vandeny plūduriuoja laivas… Pradėjo smarkiai lyti, visur bėga vanduo per lietų nieko nesimato. Iš kur tai atsirado šalia manęs vyriškis, žydas. Jis matydamas mane išvargusią šlapią, nelaimingą, pasiūlo padėti surasti kelią. Kviečia užeiti į paskutinę užmiesčio trobelę, kurioje galima sužinoti kelią. Nenudžiugau jo maža vilties teikiančia pagalba, bet einu į trobelę, lendame per miniatiūriškas dureles. Įlendame į krautuvę, bet mano palydovas, matyt, pamiršo mane čia atsivedęs ir žydiškai derasi su pardavėju. Čia dar labiau nusigandau, pabūgau, kad jie mane neišdarytų čia – tyliai išslinkau laukan. Nustojo lyti. Man bežiūrint į tolį, išsiskirstė rūkas, nuseko vanduo, prieš mano akis išsitiesė begalinė pieva pilna krūmų, tarp jų ežerėlis… Tai tas vaizdas, į kurį šiandien žiūriu, ta pati pakalnė ir pirtelė su miniatiūriškai mažomis durelėmis. Ilgokai stovėjau toje pačioje vietoje, susikaupusi stengiausi prisiminti tą kelią ir nusprendžiau eiti juo atgal. Bet ir atmintis neveikė, negalėjau prisiminti. Bet vis tiek grįžtu atgal, tik, rodos, toj pačioj gatvėj gilus griovys, per jį gaubtai į viršų lenktas tiltelis. Pradėjau spręsti, gal man eiti per jį, nors klaidžiodama jo nebuvau perėjusi. Man bedelsiant iš priešingos pusės tilteliu pradeda eiti vyras. Ir kai jis įpusėjo tiltelį, lieptelis labai pamažu nulinko į griovį… “Ten praėjimo nėra. Eisiu ateituoju keliu, kairėn…” pamojau ranka ir žengiau siauručiu nešvariu šaligatviu trumpos gatvelės, tolumoj pamačiau plačią saulės apšviestą gatvę, pilną švariai apsirengusių, giedrios nuotaikos, be kančių žymių veiduose, į abi puses skubančių žmonių. “Išsigelbėjau” pamaniau, pasidarė lengva, lengva… ir nubudau.
Liūdnu žvilgsniu pasveikinau sapne pažintą vaizdą ir eidama sausu susproginėjusiu taku žemyn į upelį bandžiau komentuoti – aiškintis sapną. O jis atrodė tik viliokę vilti ir laimingus tėvynėj likusius brolius… kurie karo uždanga lyg sunkiu karsto antvožu atskirti nuo mūsų… savijauta pasidarė tokia, lyg mes būtume gyvi palaidoti. Trošku, skausmas drasko krūtinę, rodos, atsigultum ant gimtosios tėvynės žemės, apkabintum, susilietum ja, skausmą palaidotum… bet aplink vien tolimosios šiaurės miškai…
Griežtai uždrausta eiti be leidimo į miestą, o miestas čia pat už trijų kilometrų. Neturime jokių dokumentų, tik du bendru sąrašu, kurių vienas yra rajono enkavedej, o antras pas darbovietės komendantą. Enkavedė tikrina kas savaitė, o darbovietės komendantas kasdien. O į miestą reikia nueiti, kad pamatyti ir įsitikinti, kas galima gauti nusipirkti žiemai ir kokios kainos. Nors buvome įsitikinę, kad karas ilgai nesitęs, bet nusprendėm, jog teks žiemoti šiaurėje.
Po darbo išėjo į miestą tėvelis su m. L. Išėjo ir negrįžta. Jau ir vakaras, o jų nėra. Aišku, kad pakliuvo, tik klausimas kur pakliuvo ir kaip jų ieškoti? Neramu: vaidenasi įvairūs viens už kitą baisesni vaizdai, tai tėvelio gyvenimas kalėjime, tai mano gyvenimas su trim mažučiais vaikais tarp svetimų ir priešiškų žmonių. Suguldžiau aš ir m. L. vaikučius ir tokia katastrofiška padėtis, jog nėra žodžių paguodai.
– Mamyte, o kaip mes gyvensime, jei tėvelis nepareis? – klausia negalįs užmigti Dominykas. Tas klausimas kaip peilis man persmeigė širdį. O ką jam atsakyti ir kaip nuraminti jo mažutėj širdelėj kilusį baisų ateities klausimą. “Miegok, Dominykai, rytoj pakalbėsim, dabar jau naktis”. “Kad aš negaliu užmigti, mamyte!” “Miegokim abudu”, Šalia jo atsigulusi ant grindų raminu. Ir iš tikrųjų nukamuoti dvasiškai abu užmigome.
Pažadino anksti nubudęs Zibutis. Pirmasis žvilgsnis ir pirmoji mintis “nėra tėvelio”. “Ką darysime be tėvelio, mažutėli?” Maitindama vis tą patį galvoju. Sulaukusi darbo prasidėjimo valandų skubu į tėvelio darbovietę – pas komendantą. Ir ten nėra. Visi darbininkai apgailestauja, o komendantas burbtelėjo “išėjo be mano leidimo” ir tyli. Dar kartą ir dar kartą prašomas malonėjo paaiškinti, jog po darbo pasiteiraus atitinkamose įstaigose… Skubu namo prie vaikučių ir eidama galvoju, kas aš tapčiau vaikams, jei netektume tėvelio? Fiziškai esu silpna, vaikai maži. Aš tapčiau tik tokia motina, kuri pagimdė vaikus skurdžiam ir elgetiškam gyvenimui be jokios ateities prošvaistės, pagimdžiusi juos bado mirčiai. Ir namie radau viešpataujančią šermenų nuotaiką: tyla, paslėptas skausmas bežodėj tyloj, lėtuose judesiuose, klausiamuose žvilgsniuose. Nieko negalėjau pradėti veikti nepažiūrėjus per langą: o gal pamatysiu. Širdies gilumoj glūdėjo aiški viltis. Apie vidudienį pamačiau jau čia pat prie vartelių šviesų tėvelį ir tamsų m. L. “Vaikai, pareina tėvelis, bėkit pasitikt!” ir čia pat atsisėdau, pajutau nuo širdies nuslenkantis sunkią, sunkią, tik negalėčiau pasakyti ką ar baimę, ar skausmą, ar baisios ateities šmėklą… Ar vampyro įsisiurbusio žuvimą, pasidarė lengva lyg pagimdžius kūdikį… Ar tai iš džiaugsmo, ar iš padėkos Aukščiausiam už grįžimą nuriedėjo dvi ašaros.
– Na, kaip gyvenate! Ar visi sveiki? – klausia įėjęs tėvelis.
– Nežinau, kaip atsakyti Tau: mati visai kaip buvę, bet ką mes tą laiką pergyvenom?! Jautėmės lyg būtume ruošiami gyvi laidoti… Netekt svetimam krašte Tėvelio – taip mums buvo baisu, – kad jokiais žodžiais to neapsakyti.
– Nemažiau pergyvenau ir aš, nuo jūsų atskirtas, turbūt, lygiai tą patį, ką ir Jūs… Na tiek to, kad tik gerai baigėsi, gyvensime šiaip taip… bet žinot, kad mes abu išalkę, nuo vakar nieko nevalgėm.
Valgė ir pasakojo, kaip juodu sulaikė enkavedė.
– Nuėję į miestą pirmą pakeleivi, paklausėme, kuri čia bus didžiausia gatvė. Paklaustasis pareikalavo eiti drauge į miliciją. Čia mus sulaikė ir perdavė enkavedė žiniai. Enkavedė nuvežė į savo kalėjimą, apklausinėjo, apibarė, iškoliojo ir uždarė į kamerą. Ryto metą atnešė mūsų bylas, vėl tardė, barė, koliojo, grasino. Galų gale išdavė pažymėjimus ir paleido. Neduok Dieve patekti į jų rankas! – Šį kartą labiau laimingų žmonių už mus pasaulyje nebuvo.
Smulkmeniškas ir sunkus gyvenimas. Verdame viename katile su m. L. Mūsų šeimų sąstatas maždaug vienodas: jų du……….
(Ir čia dienoraštis nutrūksta. Žinome, jog tėvelis Justinas mirė Sibire ir į Tėvynę negrįžo. Motina – dienoraščio autorė, sunkiai susirgo, parvežta į Tėvynę, mirė ligoninėje. Vaikai išgyveno.)